poniedziałek, 1 października 2012

We wrześniu... czyli powrót do inspiracji miesiąca.


„Wstyd! Wstyd!" krzyknął pułkownik i chwycił za rączkę swoją zapuchniętą od płaczu córkę. Jej bose stópki podreptały po mokrej od porannej rosy trawie, a biała koszulka nocna powiewała na wietrze. Jej długie włosy koloru pierwszych kasztanów były pofalowane i niesfornie poplątane. Ojciec posadził małą na drewnianej desce w wychodku i powiedział ojcowskim tonem: "Są takie rzeczy w życiu, z którymi nie wolno się spóźniać. Jedną z nich jest..."
 
pisanie dla moich ukochanych czytelników! Ogromnie mi głupio, że rozpoczęłam projekt comiesięcznych inspiracji i tak okrutnie go porzuciłam na kilka dobrych miesięcy. Z resztą jak całego bloga. Mam nadzieję, że wrześniowe miłości trochę złagodzą złe wrażenie.

1. Wystawa "Zeitlos schön" w Berlińskiej galerii C/O Berlin jest poświęcona historii fotografii mody. Dużą rolę odgrywają na niej zdjęcia z różnych wydań Vogue, jednak najwięcej pochodzi z najstarszego, czyli amerykańskiego wydania.Wystawa pokazuje ewolucję zarówno mody, ale także podejścia do sposobu jej fotografowania i pokazywania w magazynach dla kobiet. Jeszcze w latach 30 i 40 moda była fotografowana w głównie w sterylnych warunkach studia, jednak skok technologiczny i zmiana statusu kobiety w świecie podczas II wojny światowej wyprowadziła zarówno kobiety jak i ich modę na ulice. Może to niezbyt mądre, ale przyznam się, że kocham fotografię mody. Jednak dopiero na tej wystawie odkryłam, że tak naprawdę moda dla mnie skończyła się w 1959 roku. Kiedy oglądałam pierwsze zdjęcia na wystawie, a więc jeszcze z 1910, lat 20, 30 i 40 nie mogłam oderwać wzroku od szyku i elegancji kobiet. Duma i wysoko uniesiona broda, piękna talia podkreślona ołówkową spódnicą, diamenty, które są tylko dodatkiem do pięknych kobiet. Kobiety do końca lat 50 były piękne, bo były kobiece. W latach 60 stało się coś, co sprawiło, że kobiety zamieniły się w swoje karykatury. Przerysowany makijaż, sztuczne kolory materiałów na ogromne spódnice i małe sweterki, wszechobecny lakier do włosów i okropne tapirowane koki. Ogromny przeskok pomiędzy naturalnie podkreśloną dostojnością kobiet i zamienieniem ich w cyrkowe lalki. Potem było już tylko gorzej. Lata 70 to jednocześnie czas dzieci kwiatów, których moda właściwie nie obchodziła i zakładali na siebie workowate ubrania i czas plastikowych ubrań, pod którymi ciało pociło się niemiłosiernie. Lata 80 to neonowe kolory i ortaliony, a lata 90 to czas androgynicznych kobiet i wypchanych ramion. Wiem, jestem staroświecka i nie pasuję do współczesnego świata, ale gdzie są te czasy, kiedy kobiety nie wstydziły się być kobietami?



2.  Kontynenty to magazyn którego pierwszy numer na półkach polskich salonów prasowych pojawił się w maju. Mojej radości nie było końca, że akurat w tym terminie byłam w Polsce, ponieważ na łamach tego wydawnictwa ukazał się bardzo długi fragment najnowszej książki mojego ukochanego pisarza Jurija Andruchowycza "Leksykon miast intymnych". Jest to fragment poświęcony Warszawie. Przeczytałam go już kilkakrotnie i nie jestem rozczarowana. Warszawy nie lubię i widzę, że Andruchowycz też ma nieco ambiwalentny do niej stosunek. No dobrze, ale wracając do samego czasopisma to jest ono w całości poświęcone podróżom, jednak nie spodziewajcie się porad w stylu: co zabrać ze sobą na plażę do Egiptu lub gdzie znaleźć tanie wycieczki objazdowe po Włoszech. Jest to magazyn, w którym reporterzy piszą o odwiedzonych miejscach, o poznanych ludziach, gdzie znajdziemy artykuły o sytuacji w różnych zakątkach świata, wszystko to okraszone niesamowitymi fotografiami. Dla zachęty powiem o artykułach, które mi najbardziej przypadły do gustu: Andrzej Stasiuk pisze o swojej wyprawie po Mołdawi, jak zwykle przypominając sobie miejsca, które odwiedził przed laty; galeria niepublikowanych zdjęć Ryszarda Kapuścińskiego z tekstem Lidii Ostałowskiej; niezwykły tekst Pauliny Wilk o rychłym upadku społeczeństwa japońskiego. Natomiast w ostatni wtorek pojawił się numer drugi. Czekałam z moją ekscytacją tym pismem do tego właśnie momentu, bo obawiałam się, że redaktorom starczy pomysłu tylko na pierwszy numer. Okazuje się, że nie. W drugim numerze Kontynentów znajdziemy wspaniałe zdjęcia Mikołaja Grynberga, ironiczny wywiad z Jerzym Pilchem, który paradoksalnie nie znosi podróżować, a pojawił się w magazynie podróżniczym, świetny felieton Ludwiki Włodek o współczesnej Rosji i mojej ukochanej zguścionce (czyli konserwie z zagęszczonym mlekiem) oraz wiele innych. Polecam wszystkim, nie tylko podróżnym i podóżnikom, ale także tym, którzy cenią wysoką jakość języka polskiego i nietypowe tematy.

3. "Dojczland" Andrzeja Stasiuka. Nazwisko tego pana już dziś się pojawiło, więc nie będę ukrywała, że potajemnie się w nim kocham. Chciałam nawet się wybrać na warsztaty pisarskie organizowane w jego głuszy, ale wybrałam regaty na Atlantyku i mam nadzieję, że był to dobry wybór. Mam tę książkę chyba już 5 lat, czytałam ją chyba w klasie maturalnej, niedługo po moim powrocie z Niemiec (zawsze zadaję sobie pytanie czy ja wracam do Polski czy wracam do Niemiec...). Pamiętam, że nie rzuciła mnie wtedy na kolana. Teraz wiem, że byłam za młoda, a złość na Niemców nie kiełkowała a wybijała się bujnymi kwiatami i ogromnymi liśćmi. Tak, mam problem z moim stosunkiem do Niemców, zarówno do tych z mojej rodziny jak i do wszystkich innych, którzy chodzą po tym świecie. To chyba temat na dłuższy wpis, choć boję się, że może być okraszony niemiłymi wspomnieniami i skończy się na tym, że uznacie mnie za ksenofobkę. A może jednak chcecie kilka moich niemieckich historii? Co do samej książki to jak sam autor pisze, jest to książka, w której nie ma nic o samych Niemcach. Narrator obserwuje ich zza szyby pociągu, z dworcowego baru, z balkonu, zawsze zostaje z boku, jednak celnie trafia w sedno tego kraju. 

4. Jednym z moich ulubionych zajęć bloggerki w ostatnim miesiącu było przeszukiwanie skandynawskiej części internetu w poszukiwaniu "tych" zdjęć. Pełnych chłodnych tonów, niewyraźnych konturów oraz natury. Wciąż i wciąż wracam do tej samej fotografki, której zdjęcia i krótkie ujęcia sprawiają, że siedzę przed monitorem oniemiała. Anna Ådén to fotografka z północnej Szwecji. Polecam Wam po prostu popatrzeć na jej zdjęcia. 

Anna Aden




10 komentarzy:

  1. chętnie poczytam o Twojej ambiwalencji uczuć w stosunku do Niemiec i Niemców. Po Stasiuka obawiam się sięgnąć, bo mam przeczucie że mi się nie spodoba,a wokoło wszyscy tak zachwalają...Chyba to jeszcze nie mój czas na lekturę jego książek. Pozdrawiam, świetny blog.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od dawna noszę się z zamiarem, żeby napisać coś od siebie o Niemcach. Zobaczymy, może w końcu się złamię...

      Usuń
  2. Skandynawia to moja "wewnętrzna" ojczyzna. Chłód, przestrzeń, daleko można wzrok rzucić.

    pzdr

    OdpowiedzUsuń
  3. Znalazłam kilka zdjęć i powiem, że miałaś rację. Warto je obejrzeć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że spodobały Ci się jej zdjęcia. Ja zawsze z utęsknieniem czekam na jakieś jej nowe prace, niestety nie często się pojawiają :(

      Usuń
  4. a mnie zachwyciła fotografia mody i Twój do niej stosunek :), a kobieta ze zdjęcia bardzo mi przypomina naszą wróżkę, młodą, za to ubraną jak z powieści Tołstoja ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję! Mój związek bywa skomplikowany i nierzadko bolesny, ale wierzę, że warto się pomęczyć dla satysfakcji :)

    OdpowiedzUsuń