środa, 27 marca 2013

Ich liebe (nicht) Currywurst.

Pojechać do Berlina i nie spróbować Currywurst? To jakby w Poznaniu nie skosztować rogala świętomarcińskiego albo w Krakowie obwarzanka. (a co jest "warszawskie"?)

Nie jestem wielką fanką tej przekąski, ale jest ona berlińska do szpiku kości. Kiedy bywam na Charlottenburgu to mam szansę oglądać kolejki  (niemal jak do rzeźnika z czasów komuny) przed najsłynniejszym berlińskim barem serwującym ten specjał, a mianowicie przed Curry36. Jeśli kiedyś przyjdzie Wam wybrać się do Berlina to zapomnijcie o tym turystycznym miejscu! Kilka kroków dalej znajdziecie najlepszy Currywurst w Berlinie. W Wursterei kiełbaska zrobiona jest przez osobistego rzeźnika tego baru, a do każdej porcji dostajemy pajdkę chleba, który jest pyszny, co w Niemczech jest raczej rzadkością. Wursterei nie jest też tak bardzo "budowe" i "jarmarczne" jak inne bary tego typu. Eleganckie fartuchy kucharzy i szampan podawany do kiełbasek robią wrażenie! Co prawda naszą przekąskę zjemy z dobrze wszystkim znanej papierowej tacki, ale stoliki nie są plastikowe, a drewniane. No i mamy widok na najnowszy hotel Waldorf Astoria i dworzec Zoo. Pomimo ruchliwego i niezwykle turystycznego punktu to miejsce ma w sobie coś z elegancji.

Currywurst jadam niezwykle rzadko, najczęściej zimą. Z racji, że wiosna nas porzuciła polecam Wam na przedłużające się mrozy wizytę w Wursterei. 






http://www.wursterei.de/
Hardenbergerstr. 29
10623 Berlin

wtorek, 26 marca 2013

Dzień na opak!


Wczoraj był dzień na opak i zostałam zmuszona przez sytuację, aby opublikować tekst na temat, który zazwyczaj nie pojawia się na moim blogu. Dziś prawdziwa relacja z dnia na opak!

Spałam po drugiej stronie łóżka (polecam dla odmiany!), wymyłam zęby szczoteczką męża, zamiast owsianki na śniadaniowym stole pojawiła się pasta z wędzonego pstrąga (dobra zapowiedź nadchodzącej Wielkiej Nocy!), na obiad zamiast nędznych placków ziemniaczanych wjechał prawdziwy szwajcarski rösti,  ale mój dzień na opak zaczął się tak naprawdę w okolicach podwieczorku. Na opak zimie, śniegowi, mrozowi, zmarzniętemu nosowi, zimnym stópkom, grubym rękawiczkom i szalikom. Zrobiłam dwie rzeczy:

1. karmelizowane banany z pysznymi lodami Magnum o smaku wanilii z półpłynną czekoladą, rozkosz! (planuję wkrótce zrobić te, ale najpierw muszę zwolnić miejsce w mojej mikroskopijnej zamrażarce)

2. nic tak dobrze nie wpływa na zrobienie czegoś zimie na opak jak zaplanowanie wakacji. No właśnie, ale do wakacji jeszcze dobrych kilka miesięcy, więc postanowiłam im trochę pomóc i na długi weekend majowy (w Niemczech wypada tydzień po polskim) zarezerwowałam bilety do... Barcelony! Chyba nie ma bardziej wakacyjnego i słonecznego miejsca w Europie. A więc zimo! Wiedz, że twoje dni są już policzone.

Barcelona
EDIT: skorzystam z okazji i zapytam, czy ktoś może mi polecić coś poza Las Ramblas i wspaniałą Sagradą Familią w Barcelonie? Decyzja była spontaniczna i nie mam pojęcia co tam warto zobaczyć!

poniedziałek, 25 marca 2013

O nienawiści Witkowskiego do Niemców.

O ironio! Przeczytałam ten tekst w EuroCity i od razu chwyciłam za pióro, pardon, za komputer i o to co powstało. 

Michał Witkowski

Przede wszystkim dzielę to, co mówi Michał Witkowski przez 3. Albo nawet przez 4. Tak samo robię przy okazji felietonu „O nienawiści do Niemców”. Jakiś czas temu byłam na spotkaniu autorskim z pisarzem, na którym otwarcie się przyznał, że jest nałogowym kłamcą. Chyba pozostanę przy tej wersji.
Oczywiście każdy ma prawo nie lubić Niemców, choć w Polsce jest to stwierdzenie politycznie niepoprawne. Bo co by się stało, gdyby Michał Witkowski powiedział, że nienawidzi Farerów albo mieszkańców Burkina Faso? Każdy ma prawo nie lubić Niemców, pozornego ładu i porządku, który charakteryzuje ich kraj, dokładności z jaką pracują i protestanckiej karności. Może zdarzyć się, że nienawidzącym jest ekscentryczny polski pisarz, który eufemizmami „zniemczony Polak”, Oświęcim, „ćwierć-emigrant” gra na emocjach czytelników. 

Wydaje mi się, że problem polega na tym, że żyjąc w Polsce, w kraju, w którym  dobrze wykonana praca nie jest doceniana, gdzie wybitnymi charakterami się pogardza, gdzie niemal nikt nie widzi nic złego w wyrzucaniu petów i butelek przez okna pociągów, gdzie nie respektuje się czyjejś wolności, gdzie człowiek czytający książki uchodzi za „inteligenta” trudno jest zaakceptować fakt, że jest takie miejsce na tym świecie, gdzie ludzie dobrowolnie oddają pieniądze na fundacje literackie, aby te mogły zapraszać ekscentrycznych pisarzy, aby ci potem mogli pisać, że nienawidzą Niemców. Taka kolej rzeczy z tymi pisarzami, ale wydaje mi się, że Stasiuk w książce „Dojczland” pokusił się przynajmniej na nieco pogłębioną analizę Niemców. Zdanie z tej książki, które zapadło mi najbardziej w pamięć mówiło, że Niemcy to jedyny kraj na świecie, który byłby lepszy, gdyby wszyscy jego mieszkańcy wyjechali z niego na wakacje. Witkowski za to bezceremonialnie się rozprawia z sąsiadami, stwierdzając, że polubiłby ich gdyby byli głupi i źli. 

Michał Witkowski i Dorota Masłowska na spotkaniu autorskim w księgarni Buchbund w Berlinie.
 
Niemcy nie są ani głupi ani źli, do tego mówią po angielsku i (o zgrozo!) po niemiecku, co przyprawia Witkowskiego ciarki. Przyznam, że nie mogłam uwierzyć, że ktoś jawnie przyznaje się do tego, że nie zna języka obcego i przeszkadza mu, że inni są od niego bardziej sprawni językowo. Może w tym szaleństwie jest metoda, ale ja jej nie odnajduję i proponuję panu Witkowskiemu udanie się na kursy językowe i czytanie literatury w językach obcych. Panie Michale! Proszę zacząć od angielskiego, wszak to lingua franca XXI wieku, ale może warto by było pomyśleć nad nauką niemieckiego? Zaskakująca jest pewna rzecz. Zarówno Stasiuk i Witkowski nie odnaleźli się w Niemczech, gdzie ich książki są ochoczo tłumaczone i szeroko komentowane. Natomiast Jurij Andruchowycz czuje się tu jak ryba w wodzie i na swoich odczytach nie potrzebuje tłumacza. Po prostu nauczył się niemieckiego. Niezwykle zaskakujące, ale jakże skuteczne.


Michał Witkowski w Buchbund Berlin
Felieton Witkowskiego nie powinien powstać (albo przynajmniej nie powinien zostać opublikowany) choćby przez wzgląd na fakt, że od wielu lat kolejne wydawnictwa opłacają panu Witkowskiemu pobyty w Niemczech i znienawidzone odczyty z niemiecką publicznością.  A jeśli nie przeszkadza mu bycie opłacanym to może przez wzgląd na ciężką pracę tłumaczy, którzy od lat męczą się nad jego książkami. Po co tu  przyjeżdżał skoro tak bardzo mu się nie podoba?


czwartek, 21 marca 2013

Fińskie zaklinanie wiosny.

Pewnego lata udało mi się odwiedzić Finlandię. Dożeglowałam tam w czasie bałtyckich regat. To kraj, który fascynuje mnie od wczesnej młodości. Pamiętam jak prosiłam rodziców, o książki dotyczące historii tego kraju, wiele godzin szukałam w antykwariatach literatury fińskiej, godziny spędziłam czytając o kulturze i społeczeństwie tej nacji. No taka fascynacja... Dziś nie jestem już tak podekscytowana, a moja miłość nieco się rozrzedziła i rozlała na całą Skandynawię. Choć do tej pory kiedy widzę gdzieś biało-niebieską flagę lub widzę niepozorny napis Suomi* moje serce bije szybciej.

Tak stało się kiedy podczas krótkiej wizyty w Polsce weszłam do wszystkim dobrze znanej pewnej międzynarodowej sieci sklepów dyskontowych i znalazłam tam dżem ze słynnej moroszki. No właśnie. Słynnej? Moroszka to tzw. arktyczna malina, występuje głównie w chłodnym klimacie, dlatego jest tak popularna w Skandynawii. W Finlandii nazywa się ją lakka, robi się z niej dżemy i nalewki, natomiast w Norwegii i Szwecji całe rodziny mają "swoje miejsca", gdzie co roku latem zbierają do koszyków małe niepozorne owoce. Na surowo mają dość kwaśny smak, dlatego w obu tych krajach popularne jest jedzenie zmrożonej z cukrem moroszki, często na kruchym cieście. Czy to nie połączenie idealne?

Moroszka

Mój sposób na wprowadzenie nieco wiosny do kuchni to tarteletki z kremem, moroszką i borówkami. Za oknem zima, śnieg i mróz, za to na talerzu prawdziwe słońce.


Tarteletki Suomi 4 sztuki

Kruche ciasto:
250 g mąki
160 g zimnego masła
80 g cukru
jedno jajko

Wiosenne dodatki:
4 duże łyżki dżemu z moroszki
1 budyń śmietankowy
250 ml mleka
35 g masła
borówki

Do miski wrzucam mąkę, cukier puder i masło pokrojone w małe kostki i wszystko ciekam nożem, aż uzyskam formę zacierek. Wbijam jajko i zagniatam szybko ciasto, które trafia na godzinę do lodówki. Po godzinie umieszczam je między dwoma kawałkami folii spożywczej i rozwałkowuje. Foremki dokładnie wykładam ciastem, przykrywam papierem do pieczenia, na wierzch wysypuję suchą fasolę. Piekę w 190 st do uzyskania złotej barwy (ok. 20 minut).

W garnku podgrzewam 200 ml mleka, w 50 ml rozpuszczam budyń. Jeśli nie jest słodzony dodaję nieco cukru. Gdy budyń zacznie gęstnieć dodaję masło i zestawiam na bok szybko mieszając.

Na upieczonych i ostudzonych spodach moich tart układam łyżkę dżemu, na niego wyciskam krem budyniowy. Wierzch dekoruję borówkami, ale mogą to być oczywiście maliny czy truskawki. W najlepszym wypadku moroszki... 




*Suomi - Finladia w języku fińskim

wtorek, 19 marca 2013

Książki kucharskie i produkty uboczne.

Zainspirowana wpisem Ani z bloga Strawberries from Poland na temat jej półki z książkami kucharskimi postanowiłam podzielić się moimi nabytkami. Przyznam, że jestem uzależniona od wizyt w księgarniach i kupowania książek, jednak jeśli chodzi o te kucharskie jestem niezwykle wybiórcza i zwykle zanim zdecyduje się na zakup kilka razy się zastanawiam

Mija zima, (choć za oknem śnieg) więc zmieniam jadłospis, ale zanim to zrobię pokażę Wam książki i inne publikacje, które towarzyszyły mi  i inspirowały mnie przez ostatnie miesiące.

Przede wszystkim to prezent bożonarodzeniowy, czyli książka "Ekonomia. Gastronomia." autorstwa dwójki kucharzy Allegry McEvedy i Paula Merretta. Bałam się, że w książce znajdę "biedaprzepisy", które nie mają nic wspólnego z dobrą kuchnią. Jak bardzo się myliłam! Publikacja jest pełna inspirujących przepisów i kreatywnych sposobów na wykorzystanie podstawowych składników. Książka jest oszczędna w formie, wydana na matowym papierze, zdjęcia są bardzo spójne i ilustrują nie tylko przepisy, ale także wiele cennych porad autorów jak nie marnować jedzenia, co sprawia, że lektura nie jest nudna. Autorzy jak mantrę powtarzają, że ekonomia w kuchni zaczyna się od planu i rozsądnego robienia zakupów. Przyznam, że nie należę to impulsywnych zakupoholiczek, ale zdarzało mi się, że bezsensownie w mojej lodówce gniły jabłka czy cukinie, na które nie znajdowałam zastosowania w mojej kuchni. W książce nie spodobały mi się jedynie zbyt częste korzystanie z intensywnego w smaku (ale typowego dla Brytyjczyków, którymi są autorzy) sosu Worcestershire oraz przepisy na desery, a raczej ich małe zróżnicowanie. Ale może słodkości i ekonomia po prostu nie idą w parze?



Kolejną książką, która mnie zachwyciła tej zimy to wydana przez Ikea przepiękna publikacja "Fika". Wszyscy znamy giganta produkującego meble z prostego designu, skandynawskiej ascetycznej estetyki i nieskomplikowanego wzornictwa. Ta książka to kwintesencja "ikeowskiej" filozofii. Dostajemy 30 klasycznych szwedzkich przepisów (które znane są jednak w całej Skandynawii) na słodkie wypieki. Zachwyciły mnie przede wszystkim zdjęcia składników. Przyznam, że od dawna marzę o książce "Scandilicious" (właściwie nie wiem z jakiego powodu do tej pory nie znalazła się w moim zbiorze...), więc kiedy w sklepie IKEA Food zobaczyłam tę za niecałe 6 euro nie zastanawiałam się ani chwili. Uwielbiam skandynawskie wypieki np. semlor czy szafranowe bułeczki św. Łucji, a teraz mam je wszystkie w jednym miejscu!

Fika w Szwecji to nazwa popołudniowej przerwy na kawę i małe ciasteczko. No, może dwa...







Speisekarte to berliński przewodnik po restauracjach. Wydawany jest raz do roku i każdy berliński sybaryta musi go mieć. W magazynie znajdziemy ponad 1000 recenzji restauracji i knajpek, serwujących jedzenie, które są podzielone na 4 kategorie: śniadanie, obiad, kolacja i noc. W każdym dziale znajdziemy TOP 5, a oprócz recenzji do przeczytania jest wiele ciekawych artykułów np. o porannym życiu Berlina, o kulturze piekarniczej Berlina, o trendach w jedzeniu. Samo przeglądanie magazynu jest przyjemnością ze względu na piękne zdjęcia, nie wspominając o rzeczowych opisach. Na końcu jest mapka z najlepszymi restauracjami oraz bony zniżkowe do zrecenzowanych miejsc.



Kukbuk nr 1 był jedną z moich największych radości podczas wizyt w Polsce przed Bożym Narodzeniem. Bo o ile w Niemczech mogę bez końca przebierać w kulinarnych i lifestylowych magazynach o tyle w Polsce jest z tym kiepsko... Od wielu lat jest "Kuchnia", a potem długo długo nic. I Teraz pojawił się Kukbuk i Smak, z czego niezmiernie się cieszę. W pierwszym numerze moim absolutnym numerem jeden jest artykuł o lodowym cydrze. Jestem skończoną miłośniczką tego typu alkoholu i gdybym została alkoholiczką to upijałabym się cydrem. Najlepszy jest oczywiście wytrawny bretoński lub hiszpański, jednak nie gardzę nawet słodkimi niemieckimi. Cały magazyn jest niezwykle estetyczny i spójny, przynosi wiele nowych informacji, które są ciekawe dla kogoś, kto tematem kuchni się interesuje, ale myślę, że ze względu na piękne zdjęcia przypadnie też do gustu zupełnym nowicjuszom. Obecnie maltretuję już drugi numer, który jest jednak wiosenny...


No i na koniec łyżka dziegciu do tej beczki kulinarnego miodu. Moim największym rozczarowaniem okazała się książka Davida Lebovitza "Słodkie życie w Paryżu". Nie wiem czy nie podziałała na mnie magia Paryża czy może to wina bezpretensjonalnego stylu autora. Pomimo że Lebovitz od lat żyje w Europie (pochodzi z USA) jego naiwne historyjki (np. o remoncie mieszkania czy nauce francuskiego) sprawiały, że przerzucałam strony do kolejnych przepisów. One okazały się całkiem w porządku, szczególnie te cukierniczo-deserowe. Widać w nich amerykańskie i francuskie wpływy, które autor zgrabnie łączy (np. pieczona wieprzowina w glazurze z cukru trzcinowego i burbona). Spodziewałam się więcej porad od tak wybitnego kucharza, jednak miejsce w książce zostało wypełnione osobistymi historiami i ochami i achami nad targami we Francji. Do tej pory nie wiem czy to książka bardziej kulinarna czy bardziej fabularna. 


A teraz czekam na wiosnę, która powoli pojawia się w mojej kuchni. Odstawiłam już drożdżowe ciasta z cynamonem, ich miejsce zajęły owocowe tarteletki. W garnkach nie pojawiają się już gęste zupy, za to częściej grilluję warzywa i kurczaka, którą układam na świeżej sałacie. Tylko za oknem jeszcze ten śnieg...