poniedziałek, 29 października 2012

Co na obiad? Tydzień 11.

Późne śniadania w niedzielę... Kto ich nie lubi?


Poniedziałek: Gnocchi ze szpinakiem i serem gorgonzola, pierś z kurczaka marynowana w czosnku. A wieczorem na pogaduchach u przyjaciół zjedliśmy trzy pizze! Za to jakie! Na rogu Boxhagenerstr. i Warschauerstr. jest pizzeria, w której pizza pieczona jest w kamiennym piecu opalanym drewnem. Ciasto jest cienkie i chrupiące, a składniki pierwszej klasy. Polecam! Można kupować też małe kawałki. Akurat na spacer z metra do jednej z wielu knajp na Fridriechshein.
Wtorek: Odmrożona zupa dyniowa. Dziś z mężem mamy zupełnie niekompatybilne plany dnia, więc ja po południu po powrocie do domu zjem moją porcję, a on wieczorem swoją.
Środa: Zupa dyniowa vol. 2
Czwartek: Kebab z Mustafa Gemüse Kebab. Nie będę się rozpisywać. Są gusta i guściki, ale moim zdaniem to najlepszy kebab w Berlinie. Najsłynniejszy na Mehringdamm, ale ja skorzystałam z nowego, między Hackescher Markt a Monbiju Park. Uwielbiam ich reklamę, zawsze przy niej uśmieję, bo do tej pory nie jestem pewna czy jest ona na serio czy z przymrużeniem oka:Mustafa Gemüse Kebab.
Piątek: Mąż zrobił obiad! I to jaki! Cały dzień byłam zajęta, wróciłam dopiero po 21 i jedyne o czym marzyłam to pyszna kolacja. Wiedziałam, że mój dzielny mąż coś przygotuje, ale przeszedł sam siebie. Jedliśmy pyszne szaszłyki z kurczaka, papryki, cebuli i boczku z pieczonymi ziemniakami. Jedyny problem to ilość, więc w sobotę jedliśmy...
Sobota: szaszłyki a la mój mąż z kuskusem i papryką konserwową z Turcji. Jest dużo lepsza od polskiej, bo najpierw podpiekana, a potem pozbawiana skórki.
Niedziela: Absolutny szał! W sobotę wieczorem się pochorowałam, więc mąż aby mi ulżyć w cierpieniach zabrał mnie następnego dnia do restauracji, którą poleciła mi moja koleżanka Chorwatka. Napiszę o niej w tym tygodniu!

środa, 24 października 2012

Bibliotheca Culinaria, czyli absolutny must see w Berlinie dla wszystkich, którzy kochają książki kucharskie.

Jest takie miejsce w moim byłym sąsiedztwie, które przyciąga mnie jak miód muchę. Zawsze kiedy jestem w okolicy korzystam z okazji i wsadzam głowę do sutereny na Zehdenicker Straße 16 w Mitte. Jest to księgarnia, w której są ku mojej uciesze tylko książki kucharskie! 

Właściciel podzielił ją na wiele różnych działów np. książki o potrawach na pikniki, książki z kuchnią regionalną wszystkich niemieckich krain geograficznych, książki z przepisami różnych krajów, książki o kuchni skandynawskiej, książki o urządzeniach kuchennych, książki z czasów DDR, poradniki dla pań i panów domu, poradniki z dietami, poradniki jak gotować dla jednej osoby i mnóstwo innych. Większość książek jest z drugiej (albo i nawet trzeciej... setnej) ręki. Obok biurka właściciela stoją największe skarby całej księgarni. W witrynie za szkłem można znaleźć książki kilkudziesięcioletnie i kilkusetletnie. (Powiem Wam w tajemnicy, że pracuję nad pewną ksiażką parakulinarną i udało mi się skorzystać z książki z 1934 r., którą właśnie znalazłam w tej witrynie).

Można tam też pooglądać lub kupić stare sprzęty kucharskie jak np. maszynka do wekowania, młynek do kawy czy gąsiory na wino. Ja spędzam tam zawsze mnóstwo czasu. Nigdy nie mogę się napatrzeć i naczytać. Każda wizyta jest dla mnie ogromną inspiracją.

Bibliotheca Culinaria
Zehdenicker Straße 16
10119 Berlin
www.bibliotheca-culinaria.de/






poniedziałek, 22 października 2012

Co na obiad? Tydzień 10.


Poniedziałek: Penne z kurczakiem i bakłażanem, z dodatkiem sera z niebieską pleśnią. Taki szybki obiad w biegu między szkołą a pracą...
Wtorek: Zupa z pora na bazie tego przepisu. Dodałam więcej pora (który jest obecnie śmiesznie tani), a mniej ziemniaków.
Środa: Nic nie zapowiadało nagłego wyjazdu do Szczecina (nikt nie lubi wyjazdów z powodu choroby bliskich...), ale obiad był już gotowy, więc spakowałam do pociągu sałatkę z rukoli, pomidorów, papryki i marynowanej piersi z kurczaka z grzankami parmezanowymi i dresingiem a la Sylt.
Czwartek: Z braku czasu wylądowaliśmy z mężem na lunchu w Piccolo Italia (kiedyś napiszę Wam o tym miejscu!). On jak zwykle jadł pizzę Apollo (z karczochami i jajkiem), a ja pizzę Italia (ze świeżą bazylią i pomidorami).
Piątek: Mój mąż wkrótce zmienia pracę, więc postanowił, że miło będzie zjeść razem z chłopakami z pracy lunch w amerykańskiej knajpie. Podają tam słynne w całym Berlinie Spear Ribbs, które mierzą ok. pół metra i są polane apetycznym sosem barbecue. Do tego ziemniak z folii z cream cheese. Czego chcieć więcej! Ameryka na talerzu jednak mnie przeraża i sama nigdy nie zamówiłam ogromnych żeberek. Pozostaję przy tradycyjnym cheeseburgerze, który w tym lokalu jest wyśmienity, ponieważ sam hamburger jest wykonany z siekanego (a nie mielonego) mięsa wołowego. Palce lizać. Dobrze, że przyjechałam tam rowerem, bo przynajmniej mogłam sobie wmówić, że kilka kalorii udało mi się spalić w drodze powrotnej do domu!
Sobota: Niespodziewane odwiedziny znajomej spowodowały, że po raz kolejny jedliśmy poza domem. Ale kto by narzekał, gdy do dyspozycji jest tyle pyszności? Byliśmy w Babelu, o którym możecie przeczytać tutaj.
Niedziela: Znów zupa dyniowa! Po tygodniu przerwy znów kupiłam kawał dyni za jakieś 60 centów. Ceny w tureckich warzywniakach potrafią czasami mnie skutecznie rozśmieszyć :-) Zwyczajna, na włoszczyźnie, ale za to porządnie doprawiona. Zjedliśmy ją z kleksem jogurtu i grzankami. Połowę zamroziłam, będzie na jakiś zabiegany dzień :)

niedziela, 21 października 2012

Babel. Najlepsza libańska knajpa w Berlinie.

Babel to bar, który towarzyszy mi od początku mojego pobytu w Berlinie. Przez prawie dwa lata miałam go niemal na wyciągnięcie ręki, z czego często korzystałam. Każdy powód był dobry, aby się tam wybrać. Zawsze kiedy odwiedzają nas znajomi i przyjaciele lub rodzina lądujemy w Babelu i jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby komuś nie smakowało.

Z racji, że knajpa znajduje się na Kastanien Allee* (w skrócie Kasta), bardzo w nim podrożało, jednak ceny wciąż są przystępne a porcje duże. Jakość składników jest pierwszorzędna. A co tam dostaniemy? Libańskie specjały. Najczęściej wybieram tam pyszną Schawarmę (czyli duże kawałki mięsa pieczone na ruszcie) z hummusem (czyli przetartą ciecierzycą z pastą sezamową). Do tego dostajemy pyszne warzywa obficie polane pikantnym sosem mango i posypane nasionami granatu. Główne dania to właśnie Schawarma i falafel. Do nich wybieramy jeden z dodatków: wcześniej wspomniany hummus (naprawdę nie jadłam nigdzie lepszego!), metabel (przecier z oberżyny, również pyszny i nie tak zapychający jak hummus), ser halumi, grillowane warzywa lub domowe frytki. Wszystkie "talerze" są za 7 euro i jeszcze nigdy nie zjadłam rzadnego do końca. Schawarmę i falafel można też kupić w chlebku pita i przespacerować się z pyszną kanapką po urokliwym Prenzlauer Bergu. 

Z innych dań polecam przede wszystkim Babel Teller, czyli specjał lokalu. Teoretycznie jest on dla jednej osoby, ale spokojnie najedzą się nim dwie dziewczyny. Dostajemy wszystko po trochu: schawarma, hummus, metabel, kofta (pyszne miętowe kotleciki), sałatkę z pietruszki, pyszne zawijasy ze szpinakiem, których nazw nie znam, grillowane warzywa, ser halumi, sos z tahini oraz sos z mango (i pewnie coś o czym jeszcze zapomniałam...). 

Uwielbiam Babela za szybkość obsługi, urokliwych Libańczyków, którzy pokrzykują radośnie do gości, przedziwne obrazy i plakaty we wnętrzu, herbatkę z mięty, którą można pić do woli, świeże składniki i pewien smakołyk, dla którego warto przejechać pół miasta, a mianowicie przepyszny Mangoshake!




Babel Teller



*Kastanien Allee to jedna z tych fancy ulic na Prenzlauer Bergu, który ostatnio stał się siedzibą wszystkich alternatywnych i kreatywnych berlińczyków. Ceny czynszów są tam absurdalne, a ceny w knajpach powoli zaczynają mnie denerwować... Co zrobić?

poniedziałek, 15 października 2012

Co na obiad? Tydzień 9.

Poniedziałek: Co za dzień! O 7 rano staliśmy przed urzędem miasta w Szczecinie, żeby załatwić kilka spraw. O 8 mieliśmy pociąg do Berlina, który w połowie drogi musiał się zatrzymać, bo ktoś rzucił się pod koła ICC, który jechał przed nami. Taksówką do najbliższego dworca! Potem do centrum, szybko, szybko! Zamówiliśmy najgorszy makaron z gorgonzolą i średnią pizzę... Nic nie psuje humoru tak, jak złe jedzenie. Lepiej nie jeść nic, niż jeść coś tak niedobrego...
Wtorek: Burrito z pomidorową salsą, hiszpańskim ryżem, serem i ostrą wołowiną w barze Dolores.
Środa: Nóżki kurczaka marynowane w ostrej papryce i sosie sojowym z ziemniakami i sałatą z dressingiem a la Sylt.
Czwartek: Spaghetti z sosem bolognese (czyli chuda wołowina, cebula, czosnek, passata i obowiązkowo świeża bazylia, oregano, tymianek i rozmaryn).
Piątek: Reszta sosu bolognese zmusiła mnie do kreatywności. Cukinie nafaszerowałam resztkami, dodałam sporo parmezanu i świeże pomidory. Podałam z podpieczoną pitą turecką, którą wcześniej posmarowałam oliwą aromatyzowaną czosnkiem. Takie comfort food w piątkowy wieczór. Wszystko zapiekłam i zjadłam z apetytem :) Potem obrzeraliśmy się muffinami z salep, o których możecie poczytać we wcześniejszym wpisie.
Sobota: Czy my będziemy mieli w końcu spokojną sobotę!? Wybraliśmy się do Szczecina na powtórkę parapetówy u naszych przyjaciół. Na poprzednią nie trafiliśmy, bo byliśmy na Atlantyku na regatach, o których wkrótce pojawi się wpis. Dlatego obiad zjadłam w pociągu. Mąż kupił dla nas durum dönner na Gesundbrunnen. Jest tam taka budka, w której sprzedają całkiem przyzwoity kebab.
Niedziela: Naleśniki z pomidorami, papryką, cebulą, parmezanem i rozmarynem. I wieczorne obrzarstwo u przyjaciół. Ich rumuńska współlokatorka zrobiła pyszną pastę z bakłażana, którą zajadaliśmy z chlebkami wasa.

niedziela, 14 października 2012

Bananowe muffiny z tureckimi lisimi jądrami!

Jak obiecałam, tak robię! W drodze do domu często zdarza mi się zahaczyć o turecki sklep Bolu. Najczęściej kupuję tam warzywa i owoce, ponieważ są zawsze świeże i w przystępnych cenach (super tanie figi, pigwy, nektarynki, sto rodzajów papryki, przedziwne cukinie i bakłażany...). Jednak przechadzając się po sklepie lubię kupić jakiś turecki specjał, który ciężko dostać w zwykłym markecie. A to dżem figowy, a to cukier z winogron, a to turecki ser przypominający mozzarellę, a to mieszankę przypraw. Ostatnio kupując herbatę trafiłam na napój do rozpuszczenia w mleku jak kakao instant. Nie wiele myśląc wrzuciłam go do koszyka.

Salep okazał się niezwykłym napojem o orientalnym (tylko takie określenie przychodzi mi do głowy!) zapachu i smaku. Jest bardzo słodki, przygotowywany z mleka z dodatkiem przypraw (cynamon, wanilia i salep). Czym jest ten cały salep? To bulwy pewnego storczyka, który występuje w Turcji i na Bliskim Wschodzie. Bulwy przypominały Arabom lisie jądra (a tak właściwie jak wyglądają lisie jądra?), więc na ich cześć nazwali napar z nich ḥasyu al-tha`lab. 

Salep to teraz nasz jesienny odpowiednik kakauka. Wiecie, te jesienne wieczory, kiedy na dworze wiatr hula, zimno wdziera się przez okna i potrzeba czegoś na rozgrzanie po przejażdżce rowerowej. Słodki napój o wyjątkowym smaku wkradł się do naszego jesiennego menu.




Bananowe muffiny z salep 

125 g mąki
125 g masła
2 jajka
3/4 łyżeczka proszku do pieczenia
2 łyżki serka typu philadelphia
5 łyżek cukru pudru
pół łyżeczki cynamonu
banan (bardzo dojrzały, najlepiej już taki z ciemniejącą skórką)
szczypta soli
3 łyżki salep rozcieńczone w kilku łyżkach mleka i podgrzane

Uwielbiam posługiwać się trzepaczką, bo wydaje mi się, że spalam wtedy tyyyle kalori, więc zamiast za mikser chwytam za moją ulubioną i ubijam jajka z cukrem na kogel mogel. Dodaję ser i rozcieńczony salep, cynamon i sól. Wlewam rozpuszczone, schłodzone masło. Ubijam jeszcze chwilę i dodaję mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia. Mieszam tylko do połączenia składników (mogą być nawet grudki). Kroję banana, obsypuję go dokładnie mąką i mieszam z ciastem.

Muffinki piekę ok. 15 w 190-200 stopniach. Wyciągam z piekarnika i zostawiam do wystygnięcia (co jest baaardzo ciężkie do wykonania, bo pachną cudownie!)

czwartek, 11 października 2012

Królestwo burrito Dolores.

Jako wielka miłośniczka wołowiny nie mogłabym nie wspomnieć o cudownym barze Dolores, które na moje szczęście znajduje się w lunchowej okolicy pracy mojego męża. Jak głosi napis na banerze w barze czeka na nas california gourmet burrito. Wszystko się zgadza. Idealna fuzja kuchni meksykańskiej i południowo-amerykańskiej. Wybranie dania, które będziemy chrupać ze smakiem ułatwia system kroków w doborze składników. Najpierw decydujemy co będziemy jeść: burrito, burrito bowl, quesadilla lub sałatka. Oczywiście wybór jest prosty i jednoznaczny. Wybieramy burrito bowl! Choć placek do buritto mają wyśmienity. Kolejny krok to wybór sosu, czyli salsy: od delikatnych do super ostrych. Później wybieramy ryż, warzywa i decydujemy czy na wierzchu będzie ser czy kwaśna śmietana. No i najważniejsze, czyli mięso (są też dodatki wegańskie). Moje ulubione to oczywiście adobo beef, które jest pikantne, ale nie ostre i nie wypala języka. Mój mąż często wybiera carnitas, czyli mocno doprawioną wołowinę. Jest też kurczak w kilku wariantach oraz tofu, którego tu nigdy nie próbowałam. Do picia najczęściej wybieram lemoniadę robioną na miejscu z limonek, cytryn i mięty, która świetnie koi po ostrym buritto.



Dolores ma dwie siedziby. My zawsze odwiedzamy tę w Mitte. Uwielbiamy to miejsce za świeże i wysokiej jakości składniki, szybką obsługę (dostajemy numerek i czekamy aż się wyświetli na tablicy, obsługa pogania uderzając w dzwoneczek :P). W czasie Mahlzeit, czyli od 12 do 13.30 są tu tłumy pracowników z pobliskich biur, natomiast wieczorem pojawiają się berlińczycy i turyści. Bar od wielu lat dostaje wyróżnienia od berlińskich magazynów i nie bez przesady powiem, że jest to moje ulubione miejsce na pochłonięcie dobrego mięsa!




Dolores
Rosa-Luxemburg-Straße 7  
10178 Berlin

PS.Dolores ma też swoją filię przy Wittemberg Platz po zachodniej stronie Berlina, ale nigdy nie mam jakichś większych powodów, aby tam jeździć, więc nie wiem czy menu się tam nie różni.

środa, 10 października 2012

Versatile blogger award

 Versatile blogger award


Co trzeba zrobić??
·         nominować 15 blogów do wyróżnienia
·         poinformować wybrańców o wyróżnieniu
·         zdradzić 7 faktów o sobie
·         podziękować za nominacje
·         zawiesić nagrodę na swoim blogu
Czy mogę nominować tylko kilka? 15 to baaaardzo dużo, a ja chciałabym, aby bloggerzy, którzy naprawdę mnie interesują powiedzieli mi coś o sobie...

Nominuję:
1. Pani Kura z  http://azjaodkuchni.blogspot.de/
2. http://madeofnothing.blogspot.de/
3. Aurora Czekoladowa z Czekoladowego Bloga
4. Niezapominajka z http://szafirkowadziewczyna.blogspot.de/
5. Rodzynek w towarzystwie, czyli Łukasz z http://invest-in-love.blogspot.de/
6. http://fromoregonwithlove.blogspot.de/
7. oraz Kuchnia Pełna Smaków, której autorkę polubiłam od pierwszego przeczytania!

A teraz magiczne 7 faktów o mnie:
1. Płynie we mnie sporo krwi żydowskiej i niemieckiej, co bardzo determinuje mój charakter.
2. Uwielbiam salmiaki! 99% społeczeństwa nie znosi tego kwaśno-słonego smaku, a ja jestem od niego uzależniona.
3. Moja ukochana książka to Анна Каренина, czyli Anna Karenina Lwa Tołstoja. Przeczytałam ją 2 razy, ale często zdarza mi się zdjąć ją z półki i przeczytać kilka rozdziałów...
4. Uwielbiam rosyjskie kino. Uważam, że Rosjanie produkują najlepsze filmy i seriale na świecie i Hollywood może się schować.
5. Tańczę tango argentino.
6. Mówię biegle w 4 językach, a do tego nieźle piszę po łacinie.
7. Moim największym marzeniem podróżniczym są Wyspy Owcze.



Bardzo dziękuję za nominację mojej ulubionej (i teraz już słynnej!) kucharce z blogosfery, czyli autorce bloga Kulinarna Mekka.

poniedziałek, 8 października 2012

Co na obiad? Tydzień 8

Poniedziałek: Kurczak pieczony z warzywami (cebula, papryka, ziemniaki) w przepysznej marynacie (sos teriyaki, ostra papryka, czosnek, tymianek, rozmaryn, kminek mielony)
Wtorek: Papryka faszerowana, ale jak! Mielone mięso cielęce, pomidory, cukinia, domowy ajvar od szwagierki, czosnek, tymianek i odrobina ryżu basmati. Pyszności!
Środa: Zupa dyniowa. Długo szukałam przepisu, ale żaden nie podobał mi się na tyle, by ślepo za nim podążyć. Kupiłam dynię, pokrojoną w kawałki podpiekłam z solą i pieprzem, dodałam do wywaru z warzyw i zmiksowałam z ugotowaną marchewką. Doprawiłam tymiankiem, liściem laurowym, imbirem, mielonym kminkiem, curry i pastą z ostrej papryki. Na koniec dodałam dwie łyżki mleka kokosowego i muszę powiedzieć... że polubiłam się z zupą dyniową! Idealna na jesienne słotne dni.
Czwartek: Piersi z kurczaka w sosie curry na mleku kokosowym z papryką i cebulą. Lekkie i niesamowicie pożywne danie.
Piątek: Penne z kawałkami piersi kurczaka, w sosie śmietanowym, w którym pływały też podsmażana cebula i cukinia oraz rozpuszczona gorgonzola. No i oczywiście czosnek.
Sobota: Kebab... (nie krzyczcie, szalony dzień, w połowie spędzony w podróży)
Niedziela: Obiad rodzinny, czyli urodziny chrześnicy mojej szwagierki :-) Schab pieczony, podpiekane ziemniaki, a na deser jedyny tort, który mi smakuje bo na biszkopcie makowym.


PS. Mam pytanie do moich czytelników. Ostatnio często zdarza mi się gotować ze składnikami, które raczej ciężko będzie dostać w Polsce, bo pochodzą ze sklepów np. rosyjskich lub tureckich. Czy chcecie te przepisy (i może małe historyjki dotyczące tych nietypowych składników) widzieć na moim blogu? Może staną się dla gotujących jakąś inspiracją? A może bez sensu je tu umieszczać, skoro w Polsce będzie ciężko dostać np. niektóre przyprawy?

sobota, 6 października 2012

Stary Bawarczyk w Dojczland. Dlaczego (czasami) nie lubię Niemców.

Z jakiegoś niepojętego powodu nie mogę dziś dodawać komentarzy na własnym blogu! Zrzucam to na karb wołającego o pomstę połączenia. W poprzednim mieszkaniu internet szaleńczo wlewał się na mój komputer, obecnie muszę walczyć niczym lwica o każdy pakiet danych. No, ale przynajmniej mam coś, co przy wielkich staraniach  mogę nazwać stałym podłączeniem do sieci.

Ostatnie tygodnie zeszły mi na urządzaniu naszego gniazdka i gotowaniu pyszności dla męża i przyjaciół. Jak już Wam pisałam, mam piekarnik, który utrzymuje stałą temperaturę i to do tego, taką jaką sobie zażyczę! Wróciłam też do tygodniowego menu, które pewnie Was cieszy. Wpadłam w międzynarodowy tygiel, z którego skrzętnie korzystam. I muszę przyznać, że niski odsetek otaczających mnie Niemców wpływa korzystnie na moje samopoczucie. "Wariatka!" - pomyślicie. Mieszka w Niemczech i nie podobają jej się autochtoni. Nie będę ukrywała, że mam problem z Niemcami. Za Stasiukiem powtórzę, że Niemcy to jeden z nielicznych krajów, w którym byłoby sympatyczniej, gdyby wszyscy jego mieszkańcy wyjechali dokądś na wakacje, na Ibizę albo Majorkę na ten przykład. I tak przecież co piąty mieszkaniec Balearów pochodzi z kraju nad Renem i Łabą. Co za różnica, gdyby był to co drugi, albo gdyby na archipelagu wyłącznie mieszkali Niemcy??

I tak panoszą się wszędzie. Użyłam tego słowa z pełną premedytacją. Gdziekolwiek nie przybywają czują się jak panowie na włościach. Uważają, że nie muszą się uczyć języków obcych i zawsze są tak samo zdziwieni, że za granicą nikt nie chce z nimi rozmawiać po niemiecku. Któregoś razu wracałam z mężem z długiego weekendu z Polski (niemieckiego długiego weekendu, zaznaczę) i z jakiejś niezrozumiałej przyczyny Niemieckie Koleje (DB) podstawiły pociąg z jednym (sic!) wagonem. Wszyscy Niemcy (którzy wracali znad polskiego morza, gdzie Urlaub ist super billig) oraz wszyscy Polacy (którzy przyjechali odwiedzić swoje rodziny i uzupełnić zapasy twarogu i kwaśnej śmietany) wcisnęli się do tego jednego wagonu jak sardynki. Oczywiście ja, wyznawczyni zasady, że zawsze trzeba mieć klasę i styl, założyłam na tę okazję 13 cm szpilki, w których dwugodzinna podróż na stojąco w przedusznym i przegorącym pociągu była niczym kuracja odchudzająca. Odchudzająco zadziałały też wszystkie nerwy, które spinały się boleśnie przy każdym kolejnym słowie obrzydliwie grubego i czerwonego jak świnia Bawarczyka*, który mówił tym okropnym dialektem. Nie znoszę go, a przyczynia się do tego przede wszystkim fakt, że Bawarczykom wydaje się, że to jedyny słuszny język i nawet nie starają się udawać, że potrafią mówić w Hochdeutsch, czyli w języku literackim, ogólnie przyjętym w Niemczech.

Bawarczyk za pewne nadawał przez całą podróż, ale mój mąż widząc moje coraz to bardziej złowieszcze miny chwycił mnie za rękę i jakimś dziwnym sposobem udało nam się przepchnąć przez ciasno upchniętych pasażerów na drugi koniec wagonu, gdzie nie byłam w zasięgu rażenia tego Niemca. "Ale o co jej chodzi!" zapytacie pewnie. Otóż ten wątpliwie sympatyczny pan snuł teorie jakie to Niemcy byłyby dziś wielkim i wspaniałym państwem, gdyby nie te pomioty szatana Polska i Rosja, chociaż Rosja to jeszcze, bo przecież taka duuuuuża. Ale Polska!? Przecież ten 'Szecin' to jakaś pomyłka! To przecież zawsze był Stettin! To jest przecież niemieckie miasto i Polacy nigdy nie będą tu u siebie! Gorsi są niż ci z DDR, bo nawet po niemiecku nie mówią! Bieda aż piszczy. Nie to co u nas, w Bawarii. Przemysł, dobrobyt, Alpy!

No przecież myślałam, że się odwrócę i chwycę go za ten pusty łeb i najgłębszym frankońskim jaki potrafię z siebie wydobyć powiem mu, że jego niby-państwo Bawaria, zostało odbudowane za amerykańskie pieniądze tylko dlatego, że jego ziomek Hitler rozjechał razem z Ruskimi połowę Polaków, a drugą połowę zamknął w obozach, po wojnie zostawiając na pastwę Rosjan, którzy obracali nami jak pionkami. Teraz, gdy już się objedli i opili za amerykańskie pieniądze z planu Marshalla  mają pretensje do losu, że ktoś, czyli państwo każe im płacić zbójecki podatek na biedniejsze Bundeslandy, np. te ze wschodu Niemiec. 

Nic nie powiedziałam, bo gdy temperatura w mojej głowie osiągnęła poziom wrzenia, mąż chwycił mnie za rękę i przeciągnął daleko od Hansa-Helmuta...

Wiem, że piszę to dla i do ludzi, którzy może trafią na tego bloga i może nawet przeczytają cały wpis. Wiem również, że mogę zostać surowo oceniona po tym, co tu ponawypisywałam. Ja siebie oceniam bardzo surowo, bo nie wolno wyciągać wniosków o całym narodzie na podstawie takich pryszczy na dupie, jakich zdarza się spotkać w każdym kraju, jednak jest w Niemcach coś niepokojącego o czym chciałabym Wam od czasu do czasu pisać na tym blogu. Niepokój budzi przede wszystkim ich kompromisowe i komformistyczne podejście do rzeczywistości. Niemcy biorą świat takim jaki jest, nie analizują, nie zastanawiają się. Bardzo mnie razi ta ich małostkowość, brak zainteresowania światem i wyjrzenia nieco poza swój mlekiem i miodem płynący kraj... To jak będzie? Mam Wam od czasu do czasu wrzucić nieco goryczy na temat Niemców?


*skąd wiem, że to był Bawarczyk? Nie, nie... Nie poddaję się stereotypom. Po prostu w domu mówiło się po frankońsku, a stamtąd już niedaleko do Bawarii. Bayer erkenne ich schon von weitem...
** proszę o wybaczenie, pisałam ten wpis pod wpływem piwa...

piątek, 5 października 2012

Trafiłam do sklepiku z niespodzianką.

Kiedy już wiedziałam, że czeka mnie ponad 40 godzinna droga przez Europę udałam się do księgarni i postanowiłam kupić jedno z wielu czytadeł, od których uginają się półki. To czysty przypadek, że kupiłam „Sklepik z niespodzianką” Katarzyny Michalak (a właściwie drugą część, o czym nie wiedziałam pakując książkę do bagażu podręcznego). Chciałam łatwą książkę, która zapełni mi nudny czas podróży przez 3500 km europejskich autostrad, bo nie lubię czytać trudnych powieści w podróży,  lubię poświęcić im moją uwagę całkowicie.
Nie spodziewałam się, że ta książka mnie tak wzruszy, a stało się to za pewne za sprawą miejsca, w którym została umiejscowiona akcja. Mała miejscowość o przecudnej nazwie Pogodna, położona nad morzem w okolicach Koszalina. Ryneczek, który okalają kamieniczki, a w jednej z nich gniazdko uwiła sobie bohaterka książki. Och! Pomorze Zachodnie! Och! Te poniemieckie miasteczka. Moje ukochane polodowcowe pagórki, iglaste lasy pachnące żywicą, wysokie klify, świeże powietrze i biały piasek. Wiedziałam, że cztery bohaterki tej książki mi się spodobają. Choć każda z nich jest inna i ma za sobą inne doświadczenia łączy je na pewno pozytywna aura. Cała książka jest niczym mały cukierek, który powoli się rozpuszcza i cieszy swoją słodyczą. Nic więc dziwnego, że zaraz po powrocie moje kroki skierowałam do biblioteki po pierwszą część serii z kokardką. 

Bogusia, młoda dziewczyna z warszawskiej Saskiej Kępy trafia do nadmorskiego miasteczka i zaczyna w nim prowadzić małą cukierenkę. Ogromnym plusem tej książki są przepisy (doskonały przepis na trójsernik!*), których autorką jest mama Bogusi. Ta wkładając całe serce stara się je wykonać w małej kuchni na tyłach cukierni, a mieszkańcom Pogodnej podaje do pysznych wypieków czekoladę. Z jednej strony książka jest cukierkowa i słodka, z drugiej jednak pokazuje prozę życia, gdy ojciec głównej bohaterki ucierpiał w wypadku. Jej przyjaciółki z Pogodnej opiekują się nią i cukiernią. Oczywiście nie obyłoby się bez wątku romantycznego. Po nieudanych podbojach miejscowego malarza główna bohaterka zakochuje się w dziedzicu. Aby nie było zbyt pięknie przystojny arystokrata cierpi na depresję po zaginięciu jego ukochanej żony. Do tego jej przyjaciółka Adela okazuje się być dawną miłością dziedzica, jednak bardziej zaprzątają jej obecne romanse i jak się okazuje ciężka choroba. W drugiej części to Bogusia musi być mocnym oparciem dla swoich przyjaciółek. Adela trafia do szpitala, a Lidka odchodzi od swojego męża. Och… te romanse i dramaty. Kto by pomyślał, że tak mi się spodoba tak przyziemna historia, która jednak przyjemnie pachnie ciastem i czekoladą? 

Już wkrótce trzecia część...


Przez wiele lat nie czytałam kryminałów, romansów, ani tzw. dramatów obyczajowych. Jedyne książki z miłością w tle, które sobie przypominam to "Pani Bovary" i "Anna Karenina", w której moim ulubionym bohaterem i tak jest ziemianin Lewin... Chyba się starzeję, bo poprzedniego lata sięgnęłam po trylogię Millenium, a teraz wciągnęła mnie moja pierwsza w życiu romantyczna historia. Czy będę panią w średnim wieku czytającą lekkie historyjki?!


* Przepis na Trójsernik ze Sklepiku z Niespodzianką:

Ciasto na spód i wierzch:
• 3 szkl. mąki
• 4 żółtka
• masło roślinne(250g) „ze słoneczkiem”
• 1 łyżeczka proszku do pieczenia
• 2 czubate łyżki cukru

Warstwa serowa:
• 4 serki waniliowe homogenizowane
• 2 żółtka
• 1 łyżka budyniu śmietankowego lub waniliowego
• pół kostki miękkiego masła (jeśli zostało, można wykorzystać w/w roślinne)

Piana:
• 4 białka
• 1 szkl. cukru
• 1 łyżka budyniu


Składniki na ciasto - zagnieść, wcale się nie przejmując, że ciasto nie da się zagnieść - takie właśnie ma być, sypkie, a po upieczeniu – kruche.
Podzielić porcję na dwie części: jedną wylepić blaszkę (średnia), druga będzie na kruszonkę.

Składniki na masę serową - zmiksować, dodać pianę z dwóch białek. Wymieszać delikatnie i rozprowadzić na warstwie kruchego ciasta.

Białka ubić na sztywną pianę, dodawać stopniowo budyń i cukier.
Rozprowadzić na warstwie serowej.
Całość posypać resztą kruchego ciasta, (jeśli jest zbite, zetrzeć na tarce). Piec w temp.180’C, aż kruszonka nabierze złotego koloru.

czwartek, 4 października 2012

Święto zjednoczenia Niemiec.

Wolny dzień w środku tygodnia? Do tego słoneczny i ciepły dzień? Tak, wczoraj całe Niemcy świętowały Tag der deutschen Einheit. Nie mogliśmy sobie z mężem odmówić przejażdżki na rowerach. Wybraliśmy się jak przykładni berlińczycy pod Bramę Brandenburską, gdzie Niemcy świętowali 22 rocznicę zjednoczenia RFN i NRD. Dziesiątki straganów, diabelski młyn, dźwig do skoków bungee, kilka scen z muzyką i niekończące się tłumy ludzi w parku Tiergarten. Zwykle nie przepadam za takimi zbiorowiskami, ale wczoraj humor mi dopisywał. Z resztą nie tylko humor, ale także apetyt!

Oboje z mężem postanowiliśmy wypróbować jakichś specjałów ze straganów. A było w czym wybierać. Kto by pomyślał jeszcze 20 lat temu, że na głównej ulicy Berlina będzie można kupić tureckie gözleme, węgierskiego langosa, francuskie crepes, holenderskie poffertjes czy polski bigos! Zaczęliśmy jednak po niemiecku i zaopatrzeni w potężny kubek Berliner Kindl i serowego precla usiedliśmy na słonecznym trawniku Tiergarten. Oczywiście pożeraniu smakołyków końca nie było i po drodze mój mąż zatrzymał się przy prosiaku z rożna. Zakupił potężny kawał szynki w bułce, natomiast ja oszalałam na punkcie Quarkkeulchen w wydaniu holenderskim. Są to pyszne ciepłe pączki z twarogiem i różnymi dodatkami, posypane szczodrze cukrem pudrem. Niebo w gębie i tłuste palce!








Najedzeni i szczęśliwi na chwilę zadumaliśmy się, spacerując parkiem, który jeszcze niedawno był kością niezgodny pomiędzy oboma krajami, jak Niemcy, a w konsekwencji też cała Europa zamieniła się w ciągu ostatnich 20 lat. Oczywiście znów zaczęłam moją gadkę moralizującą w stosunku do Niemców, także wierzcie mi, że prędzej czy później (raczej prędzej) podzielę się z Wami moimi przemyśleniami na temat Niemiec i Niemców.



poniedziałek, 1 października 2012

We wrześniu... czyli powrót do inspiracji miesiąca.


„Wstyd! Wstyd!" krzyknął pułkownik i chwycił za rączkę swoją zapuchniętą od płaczu córkę. Jej bose stópki podreptały po mokrej od porannej rosy trawie, a biała koszulka nocna powiewała na wietrze. Jej długie włosy koloru pierwszych kasztanów były pofalowane i niesfornie poplątane. Ojciec posadził małą na drewnianej desce w wychodku i powiedział ojcowskim tonem: "Są takie rzeczy w życiu, z którymi nie wolno się spóźniać. Jedną z nich jest..."
 
pisanie dla moich ukochanych czytelników! Ogromnie mi głupio, że rozpoczęłam projekt comiesięcznych inspiracji i tak okrutnie go porzuciłam na kilka dobrych miesięcy. Z resztą jak całego bloga. Mam nadzieję, że wrześniowe miłości trochę złagodzą złe wrażenie.

1. Wystawa "Zeitlos schön" w Berlińskiej galerii C/O Berlin jest poświęcona historii fotografii mody. Dużą rolę odgrywają na niej zdjęcia z różnych wydań Vogue, jednak najwięcej pochodzi z najstarszego, czyli amerykańskiego wydania.Wystawa pokazuje ewolucję zarówno mody, ale także podejścia do sposobu jej fotografowania i pokazywania w magazynach dla kobiet. Jeszcze w latach 30 i 40 moda była fotografowana w głównie w sterylnych warunkach studia, jednak skok technologiczny i zmiana statusu kobiety w świecie podczas II wojny światowej wyprowadziła zarówno kobiety jak i ich modę na ulice. Może to niezbyt mądre, ale przyznam się, że kocham fotografię mody. Jednak dopiero na tej wystawie odkryłam, że tak naprawdę moda dla mnie skończyła się w 1959 roku. Kiedy oglądałam pierwsze zdjęcia na wystawie, a więc jeszcze z 1910, lat 20, 30 i 40 nie mogłam oderwać wzroku od szyku i elegancji kobiet. Duma i wysoko uniesiona broda, piękna talia podkreślona ołówkową spódnicą, diamenty, które są tylko dodatkiem do pięknych kobiet. Kobiety do końca lat 50 były piękne, bo były kobiece. W latach 60 stało się coś, co sprawiło, że kobiety zamieniły się w swoje karykatury. Przerysowany makijaż, sztuczne kolory materiałów na ogromne spódnice i małe sweterki, wszechobecny lakier do włosów i okropne tapirowane koki. Ogromny przeskok pomiędzy naturalnie podkreśloną dostojnością kobiet i zamienieniem ich w cyrkowe lalki. Potem było już tylko gorzej. Lata 70 to jednocześnie czas dzieci kwiatów, których moda właściwie nie obchodziła i zakładali na siebie workowate ubrania i czas plastikowych ubrań, pod którymi ciało pociło się niemiłosiernie. Lata 80 to neonowe kolory i ortaliony, a lata 90 to czas androgynicznych kobiet i wypchanych ramion. Wiem, jestem staroświecka i nie pasuję do współczesnego świata, ale gdzie są te czasy, kiedy kobiety nie wstydziły się być kobietami?



2.  Kontynenty to magazyn którego pierwszy numer na półkach polskich salonów prasowych pojawił się w maju. Mojej radości nie było końca, że akurat w tym terminie byłam w Polsce, ponieważ na łamach tego wydawnictwa ukazał się bardzo długi fragment najnowszej książki mojego ukochanego pisarza Jurija Andruchowycza "Leksykon miast intymnych". Jest to fragment poświęcony Warszawie. Przeczytałam go już kilkakrotnie i nie jestem rozczarowana. Warszawy nie lubię i widzę, że Andruchowycz też ma nieco ambiwalentny do niej stosunek. No dobrze, ale wracając do samego czasopisma to jest ono w całości poświęcone podróżom, jednak nie spodziewajcie się porad w stylu: co zabrać ze sobą na plażę do Egiptu lub gdzie znaleźć tanie wycieczki objazdowe po Włoszech. Jest to magazyn, w którym reporterzy piszą o odwiedzonych miejscach, o poznanych ludziach, gdzie znajdziemy artykuły o sytuacji w różnych zakątkach świata, wszystko to okraszone niesamowitymi fotografiami. Dla zachęty powiem o artykułach, które mi najbardziej przypadły do gustu: Andrzej Stasiuk pisze o swojej wyprawie po Mołdawi, jak zwykle przypominając sobie miejsca, które odwiedził przed laty; galeria niepublikowanych zdjęć Ryszarda Kapuścińskiego z tekstem Lidii Ostałowskiej; niezwykły tekst Pauliny Wilk o rychłym upadku społeczeństwa japońskiego. Natomiast w ostatni wtorek pojawił się numer drugi. Czekałam z moją ekscytacją tym pismem do tego właśnie momentu, bo obawiałam się, że redaktorom starczy pomysłu tylko na pierwszy numer. Okazuje się, że nie. W drugim numerze Kontynentów znajdziemy wspaniałe zdjęcia Mikołaja Grynberga, ironiczny wywiad z Jerzym Pilchem, który paradoksalnie nie znosi podróżować, a pojawił się w magazynie podróżniczym, świetny felieton Ludwiki Włodek o współczesnej Rosji i mojej ukochanej zguścionce (czyli konserwie z zagęszczonym mlekiem) oraz wiele innych. Polecam wszystkim, nie tylko podróżnym i podóżnikom, ale także tym, którzy cenią wysoką jakość języka polskiego i nietypowe tematy.

3. "Dojczland" Andrzeja Stasiuka. Nazwisko tego pana już dziś się pojawiło, więc nie będę ukrywała, że potajemnie się w nim kocham. Chciałam nawet się wybrać na warsztaty pisarskie organizowane w jego głuszy, ale wybrałam regaty na Atlantyku i mam nadzieję, że był to dobry wybór. Mam tę książkę chyba już 5 lat, czytałam ją chyba w klasie maturalnej, niedługo po moim powrocie z Niemiec (zawsze zadaję sobie pytanie czy ja wracam do Polski czy wracam do Niemiec...). Pamiętam, że nie rzuciła mnie wtedy na kolana. Teraz wiem, że byłam za młoda, a złość na Niemców nie kiełkowała a wybijała się bujnymi kwiatami i ogromnymi liśćmi. Tak, mam problem z moim stosunkiem do Niemców, zarówno do tych z mojej rodziny jak i do wszystkich innych, którzy chodzą po tym świecie. To chyba temat na dłuższy wpis, choć boję się, że może być okraszony niemiłymi wspomnieniami i skończy się na tym, że uznacie mnie za ksenofobkę. A może jednak chcecie kilka moich niemieckich historii? Co do samej książki to jak sam autor pisze, jest to książka, w której nie ma nic o samych Niemcach. Narrator obserwuje ich zza szyby pociągu, z dworcowego baru, z balkonu, zawsze zostaje z boku, jednak celnie trafia w sedno tego kraju. 

4. Jednym z moich ulubionych zajęć bloggerki w ostatnim miesiącu było przeszukiwanie skandynawskiej części internetu w poszukiwaniu "tych" zdjęć. Pełnych chłodnych tonów, niewyraźnych konturów oraz natury. Wciąż i wciąż wracam do tej samej fotografki, której zdjęcia i krótkie ujęcia sprawiają, że siedzę przed monitorem oniemiała. Anna Ådén to fotografka z północnej Szwecji. Polecam Wam po prostu popatrzeć na jej zdjęcia. 

Anna Aden