czwartek, 29 marca 2012

Słodkie grzechy, czyli pyszne gelati!

Moja ulubiona gelateria w Berlinie to Süsse Sünde przy Weinbergsweg. Urocza okolica oraz bliskie sąsiedztwo sprawiaj, że gdy tylko pojawią się pierwsze słoneczne promienie moje kroki kieruję w stronę najlepszej moim zdaniem lodziarni w Berlinie. Nikogo nie dziwią kolejki oraz wyjątkowe smaki lodów. A właściwie nie lodów, a gelato, czyli włoskiej wersji mrożonego deseru, która zawiera mniej tłuszczu i więcej cukru w porównaniu do tradycyjnej wersji lodów. Duża zawartość cukru (najczęściej nierafinowanego lub fruktozy) w odpowiedniej proporcji z wodą sprawia, że gelato nie zamarzają na kamień, tworząc pyszny kremowy mrożony deser.

Dla nikogo nie jest tajemnicą, że w Berlinie mieszka mnóstwo Włochów, którzy wiosną i latem otwierają małe gelaterie. Süsse Sünde (Słodkie Grzechy) oferuje codziennie inne smaki. Nie ma co się spodziewać, że dostaniemy tam lody po prostu czekoladowe. Do moich ulubionych należy sorbet mango z miętą oraz czekoladowe gelato z prażoną kawą. Mój mąż wybiera ostrzejsze smaki, np. czekoladowe z chilli. Cena za gałkę w wafelku to 90 centów. Dla mnie jedna gałka jest w sam raz i zawsze podziwiam ludzi, którzy decydują się na dwie lub nawet trzy! Dostaniemy tam ogromny wybór dodatków do lodów pod postacią maku, prażonych orzechów, posypek, marshmellowsów, bitej śmietany oraz milkshaki na bazie gelato. Ja jednak zawsze jestem pod wrażeniem wyboru smaków i decyduję się na jakąś wyjątkową wersję.






Süsse Sünde
Weinbergsweg 21 
10119 Berlin
U8 Rosenthaler Platz

środa, 28 marca 2012

Aki Tatsu - Sushi w Berlinie

Dziś kilka słów o sushi. W Polsce nigdy nie jadłam w japońskiej restauracji, bo odstraszały mnie ceny. Nie mogę porównać jakości składników, ani przygotowania sushi do tych w Polsce, jednak niemieckie bary mają wiele do zaoferowania za naprawdę niewygórowaną cenę. Jadłam w tych lepszych restauracjach, gdzie na stołach są białe obrusy i dostajemy lakierowane pałeczki i w tych mniej 'sofisticated', w których pałeczki są jednorazowe, ale jakość jedzenia pozostaje wysoka.

Moją ulubioną restauracją/barem sushi w Berlinie jest Aki Tatsu. Mają cztery filie, jednak ja zawsze chodzę do tej na Kreuzbergu przy Adalbertstrasse. Wynika to z czystego lenistwa... Bar jest blisko mojej linii metra. Lubię też ten malutki bar, bo gdy mam szczęście trafiam na dostawę świeżych ryb i mogę pooglądać jak wygląda przemiana tuńczyka wielkości małej dziewczynki na malutkie sushi, które lądują na moim talerzu. Ich oferta jest ogromna. Dostaniemy tam klasyki jak nigiri sake, kani czy ebi (2 szt. ok. 4.5) euro oraz maki shitake, tekka (6szt. ok. 3euro). Mają też swoje specjały, których nie widziałam w innych miejscach, np. moje ulubione Atlantic Roll, panierowane sushi z gotowanym tuńczykiem, cebulą, ogórkiem, chilli i majonezem (8szt. 8euro). Niebo w gębie! 

Oczywiście ja polecam zestawy, bo mamy okazję spróbować różnych wersji nigiri, maki i rolls. Nie mam ulubionego zestawu, jednak każdy jest dla mnie za duży. Polecam zamówienie zestawu z miso, ponieważ nigdzie nie jadłam lepszej. Nawet w ciepłe dni lubię ją wysiorbać z miski, oglądając ruch przy Kottbusser Tor.

Ciekawostką jest zdjęcie Neny, która zajada się sushi w Aki Tatsu. Trochę to dziwne, ale kto by tam zrozumiał Japończyków. A właściwie Wietnamczyków, ponieważ to głównie oni prowadzą restauracje z sushi w Berlinie. 

Aki Tatsu
Adalbertstraße 90
10997 Berlin 
http://www.akitatsu.de/
U8 Kottbusser Tor







wtorek, 27 marca 2012

Thai Inside

Wiosna pełną parą, więc powracam do odwiedzania berlińskich barów i restauracji. W planach mam napisanie dla Was subiektywnego przewodnika po Berlinie, ponieważ wiele osób pyta mnie, co warto tu zobaczyć. Pewnie będzie on powstawał w częściach, ale dziś wracam do smakowania.

Odwiedziłam restaurację Thai Inside. Błogosławieństwem w Berlinie (i nie tylko) jest tzw. lunch time zazwyczaj w godzinach 12-16, podczas którego można sobie pozwolić na spróbowanie potraw, które wieczorami kosztują dwa razy więcej.

Uwielbiam tajską kuchnię, ponieważ idealnie łączy słodycz i pikantność składników oraz miesza faktury składników. Ja zdecydowałam się na Gaeng Gai Tualisong, czyli czerwone curry z kurczakiem papryką, trawą cytrynową, orzechami ziemnymi i bazylią. Oprócz genialnie wyważonego smaku zawsze mam ogromną radość z małych rzeźb z warzyw. Tym razem trafiłam na kwiat z rzodkwi, który bardzo dobrze łagodził ostry smak sosu. Do tego pyszna mrożona herbata z imbirem i sokiem z limonki oraz wodą pomarańczową cha yen. Mój zestaw został podany z kwaśno-ostrą zupą z kurczakiem. Całość niecałe za 9 euro. U współjedzących podpatrzyłam pieczoną kaczkę Ped THAI INSIDE, podaną z mieszanką warzyw, orzechami cashew oraz z sosem z pomidorów, soku pomarańczowego, soi i whiskey oraz Gai Aroy w delikatnej paście z czerwonego curry z mini kukurydzami, grochem cukrowym, szparagami, marchewką, grzybami i orzechami cashew w sosie cynamonowym. 




Gaeng Gai Tualisong

Gaeng Gai Tualisong

Ped THAI INSIDE

Gai Aroy


Thai Inside
Dircksenstraße 37
10178 Berlin
www.thai-inside.de

środa, 21 marca 2012

Русская душа на кухне, czyli bliny!

Pewnie kiedyś Wam wspominałam o tym, że znam język rosyjski, a kultura Słowian Wschodnich należy to moich zainteresowań. Pod słowem kultura kryje się zawsze coś więcej niż tylko obrazy w muzeach i książki na półkach. Jest jeszcze dusza, która mówi do nas przez codzienność. W Rosji widać to niezwykle dobrze, ponieważ rosyjska dusza jest zaklęta w ich kulinariach. Kuchnia, która powstała w biedzie, mrozie, wilgotnej, ale żyznej ziemi raczy nas swoją obfitością mącznych i mlecznych potraw. Moja ulubiona to сырники, które w Polsce nazywa się syrniczkami lub serniczkami. To małe placuszki z twarogu i kaszy manny podawane z kwaśnymi powidłami i śmietaną. Niestety nie jestem mistrzynią w ich przyrządzaniu, dlatego kiedy mam ochotę na nieco Rosji w mojej kuchni sięgam po sprawdzony przepis na rosyjskie bliny. 

Te drożdżowe placuszki mają długą historię, ponieważ występują w kulturze rosyjskiej od czasów pogańskich, kiedy to witano nimi wiosnę. Dziś obrządek nieco się zmienił i bliny jada się podczas Ostatków, które w Rosji noszą nazwę maslenica. Jest to jeden z tygodni karnawału, który świętuje się hucznie, jedząc tłuste potrawy i pijąc duże ilości alkoholu. Bliny symbolizują słońce, które w czasach pogańskich było zwiastunem nadchodzącej wiosny. Nikt nie oszczędza na dodatkach. Jada się je z rozpuszczonym masłem, kawiorem, wędzonym śledziem, łososiem, mięsem, kwaśną śmietaną, z warzywami a także na słodko. Co prawda mamy teraz Wielki Post, a nie karnawał, ale osobiście uważam, że każda pora roku jest dobra na zjedzenie gorącego blina.


Pierwszy przepis na te placuszki znalazłam w książce Neli Rubinstein. Pisze, że "bliny najczęściej uświetniają jakieś uroczystości. Można je jednak podawać i przy innych okazjach, chociażby podczas eleganckiego obiadu." Jednak Nela nie przepada za smakiem gryczanej mąki, dlatego jej wersja jest całkowicie pszenna. Dla mnie kwintesencją rosyjskich blinów jest ten wyjątkowy smak gryki, który po usmażeniu na oleju roślinnym nabiera intensywności. Bliny je się tylko gorące lub ciepłe. Kiedy przestygną stają się gumowate, ponieważ mąka gryczana jest uboga w gluten. Ja moje po zdjęciu z patelni zawijam w folię aluminiową. Dzięki temu lądują na stole ciepłe i puszyste. Moja ponadczasowa wersja to bliny z wędzonym łososiem, kwaśną śmietaną i szczypiorem, lekko skropione sokiem z cytryny.


Bliny rosyjskie

Rozczyn:
15g świeżych drożdży
1 łyżeczka cukru
szczypta soli
1/3 szklanki ciepłej wody

Ciasto:
4 żółtka i 4 białka
2 szklanki (250ml) mąki (jedna gryczanej, druga pszennej)
1 i 1/2 szklanki ciepłego mleka pełnotłustego
6 łyżek masła o temperaturze pokojowej
1 łyżeczka cukru
szczypta soli

Rozczyn przygotować 15 minut przed mieszaniem ciasta. Białka ubić na sztywną pianę. Obie mąki wsypać do dużej miski, zalać ciepłym mlekiem i dokładnie wymieszać. Dodać resztę składników oraz rozczyn i mieszać tylko do połączenia wszystkich składników. Nie chcemy, aby ciasto było twarde, dlatego mieszamy krótko. Na koniec dodajemy pianę i delikatnie ją wprowadzamy w ciasto, tak aby masa była gładka. Odstawiamy pod przykryciem na ok. 1,5 h. Po tym czasie rozgrzewamy na patelni olej roślinny (ja używam słonecznikowego tłoczonego na zimno) i smażymy na średnio wysokim ogniu po 1,5 minuty z każdej strony. Bliny muszą być miękkie w środku i lekko brązowe na zewnątrz.

Smacznego!



wtorek, 20 marca 2012

Wiosna!




Nareszcie jest ciepło. Słońce gładzi moją twarz promieniami, które świecą przez szybę w kuchni. A w kuchni... szykuję dla Was niespodziankę. Zajrzyjcie jutro!

czwartek, 15 marca 2012

To, co kocham.

Zostałam otagowana przez Kasię i długo się zastanawiałam czy w ogóle na ten tag odpowiadać. Powód jest prosty i banalny. Ciężko mi będzie powiedzieć tylko o trzech rzeczach. Ale skoro takie są zasady to przystępuję do dzieła:

1. Wstaw logo zabawy.
2. Napisz kto Cie otagował.
3. Wytypuj 5 innych bloggerów do zabawy.
4. Opisz 3 momenty z życia oraz wstaw zdjęcia, w których czujesz się szczęśliwa/y.



1. Nikogo to chyba nie zdziwi, jeśli napisze tu, że największą miłością mojego życia (oprócz męża) jest żeglarstwo! Pierwszy powód to pasja do wody w każdej postaci. Od malutkiego jeżdżę nad polskie i niemieckie wybrzeże Bałtyku. Moja pierwsza podróż odbyła się, gdy miałam raptem kilka miesięcy. Moi szaleni i młodzi rodzice pojechali ze mną pod namiot. Później wakacje i kilka tygodni spędzonych w iglastych lasach i na piaszczystych plażach Bałtyku. W wieku 6 lat zaczęłam regularnie trenować pływanie, więc nic dziwnego, że od kilku godzin tygodniowo w wodzie wyrosły mi płetwy na plecach, a mój brzuch pokrył się łuską. Potem przyszło żeglarstwo, a w raz z nim ogromna miłość...





2. Skandynawia! A właściwie państwa nordyckie! Mogłabym o nich pisać godzinami. O Finlandii z jej niesamowitym językiem, Kalevalą i Karelią. Z miejscowością Utsjoki absurdalnie daleko na północy z przedziwnym mostem łączącym z Norwegią. Z zieloną kopułą katedry w Helsinkach, która wita zbłąkanych żeglarzy. O Danii i jej cudownym krajobrazie, pysznych wędzonych śledziach na Bornholmie, o rowerzystach w Kopenhadze, o najmilszej marinie za Syrenką. O Szwecji i jej łąkach, które przypominają porośniętą powierzchnię Księżyca, o cudownych domkach ryglowych, o modelach żaglowców na parapetach i o wystawkach z leśnym runem i bogactwem przydomowych ogródków. Mam słabość do tej części świata, która z wiekiem przybiera coraz to nowe formy.







3. Tak jak pisałam wcześniej... Jest mi niezmiernie ciężko wybrać tylko trzy rzeczy, które najbardziej kocham w moim życiu. I odczuwam to najmocniej, gdy dochodzimy do trzeciego punktu, bo chciałabym zmieścić tu jak najwięcej. Mogłabym pisać o fotografii, o jeździe na rowerze, o podróżowaniu, o scrapowaniu, o mojej słabości do szperania na pchlich targach, o niekończących się rozmowach z mężem, o polityce i życiu społecznym, o kosmetykach, o językach i ich kulturach... Jednak wybieram literaturę, bo stoi ona ponad tym wszystkim. Książki są bardzo ważną częścią mojego życia i to jedyne rzeczy materialne, do których mam ogromną słabość. Jestem chyba już trochę zbieraczem i wyobrażam sobie, że w wieku 80 lat będę posiadaczką niezłego księgozbioru. Teraz ze względu na nieco przejściowe i tymczasowe warunki mieszkaniowe wiele moich ukochanych książek stoi w moim pokoju w domu rodzinnym. Jednak zdążyłam się nimi otoczyć też tu w Berlinie. Zbieram ostatnio książki kucharskie, powoli wywożę od mamy stare Kuchnie Polskie i Obiady u Kowalskich, które zostały po mojej babci. Zwróciłam się też w stronę literatury polskiej, od której po skończeniu liceum zrobiłam sobie przerwę. Uwielbiam też książki mocno erotyczne. Jednak niezmiennie od wielu lat moją ukochaną nutę literacką stanowi nowa proza ukraińska z Jurijem Andruchowyczem na czele. Jestem w nim zakochana po uszy. Miałam niewątpliwą przyjemność spotkać go trzy razy, zadać mu kilka nurtujących mnie pytań. Przeczytałam wszystko co napisał, zawsze czekam z wielką niecierpliwością na premiery. Mam ogromną słabość do wydawnictwa Czarnego, choć ostatnio w moje łaski wkupiło się też wydawnictwo WAB oraz niemieckie Suhrkamp. 





sobota, 10 marca 2012

Targi OSTPRO, czyli ostatnie stadium OSTalgii.

Musiałam Wam opowiedzieć o najdziwniejszych targach na jakich miałam okazję być. OSTPRO to wielkie spotkanie miłośników tzw. nowych landów, czyli części Niemiec, która jeszcze 20 lat temu nazywana była Niemiecką Republiką Demokratyczną.

W Niemczech istnieje zjawisko o nazwie Ostalgie. Jest to nostalgia za "dawnymi czasami" w Niemczech wschodnich, którą porównałabym do tęsknoty za komuną w Polsce. Ta cała ostaligia przybiera różne postaci. W Berlinie można znaleźć wiele sklepów przemysłowych, w których kupimy plastikową tandetę np. ceraty na metry, solniczki w kształcie słoników, okropne pomarańczowe pojemniki na mąkę i sól, plastikowe młynki do kawy, ale także oryginalny sprzęt AGD produkowany w czasach DDR np. miksery czy wiertarki. Są też sklepy spożywcze wypełnione po brzegi rzeczami, których produkcja została wznowiona po wybuchu ostalgii. Proszek IMI, suchary Filinchen, wino musujące Rotkäpchen, kosmetyki Florena, andruty i lody Moskauer.


OSTPRO

Targi OSTPRO zaskoczyły nas jeszcze zanim zdążyliśmy znaleźć się przy wejściu. Odbywają się w korytarzach hali VELODROM (tor kolarstwa torowego) tuż obok basenu, w którym z mężem pływamy, aby zgubić zimowy tłuszczyk. Kolejka do wejścia nas poraziła!


Pomimo tłumów nie czekaliśmy długo. Po 5 minutach znaleźliśmy się w świątyni tandety i w skansenie DDR. Stoiska porażały różnorodnością. Od staroświeckich żelazek przez oryginalne rosyjskie słodycze i polskie kiełbasy po świecące bukiety kwiatów i saksońskie kanapy. Były również książki o tematyce Niemiec Wschodnich, dżemy i miody z Meklemburgii Pomorza Przedniego, nalewki z Turyngii oraz mięso z królika z Brandenburgii. Część kulinarna bardzo mi się spodobała. Sery z Uckermarku o ziołowych aromatach urzekły mnie smakiem, ale też ceną! Oczywiście zakupiłam sobie kawałek pysznego sera z ziołami ogrodowymi (koperek, szczypior). Zaopatrzyłam się też w dżem z pigwy. Jednak absolutnym hitem było dla nas stoisko z polską kiełbasą. Kupiliśmy całe pęto krakowskiej, bo cena była okazyjna i szkoda było nie skorzystać (i nie pogadać z paniami po polsku). Aby się posilić zjedliśmy Kaninchenboulette w bułce (czyli kotlet mielony z królika), a wszystko popiliśmy regionalnym ciemnym piwem. 

Kanfiety, czyli pyszne cukierki i praliny z Rosji i Polski
Pieczone prosię z zasłoniętymi uszkami, żeby mu się nie spaliły.
Kiełbasa z konia...


Moc nalewek o cudownie brzmiących nazwach.
Chociaż ta nie zachęcała. Woda z Odry??
Polskie delikatesy...

... sery, kiełbasy, wędzonki i masło.
Piwa o fantastycznych nazwach: pudełko wędkarza, pensja fachowca, podręczny zestaw ogrodnika.
Myślę, że wybiorę się na edycję bożonarodzeniową na przełomie listopada i grudnia. Uwielbiam takie miejsca, ponieważ mają za sobą jakąś historię, ale idą też na przód. Dowodem na to jest masa produktów regionalnych, które stały się symbolem Niemiec Wschodnich. Najlepszym przykładem jest rokitnik, małe niepozorne kuleczki, które rosną na bałtyckich wydmach. Robi się z nich kosmetyki, dżemy, nalewki, a nawet gumisie! Są znane i lubiane w całych Niemczech, pomimo że kojarzą się z komunistycznym krajem.

Wszystkim, którzy są zainteresowani kulturą i historią DDR na dobry początek polecam film "Good bye Lenin", który opowiada o upadku komuny w Niemczech w bardzo przewrotny sposób. Ja sama jestem mocno zanurzona w kulturze niemieckiej ze względu na miejsce, w którym się urodziłam, ale przede wszystkim ze względu na moją rodzinę. Dla mnie DDR już zawsze będzie się kojarzył z Piaskowym Dziadkiem, czyli z Sandmännchen, który pojawiał się codziennie w moim telewizorze i przeżywał niezwykle ciekawe historie. Melodyjka (klik), która rozpoczynała moją wieczorynkę będzie dla mnie wspomnieniem, kiedy siedzę ubrana w piżamę na miękkim fotelu z talerzem obranych przez tatę jabłek.

Sandmännchen

czwartek, 8 marca 2012

Czy kobietom coś staje?

Ostatnio na kilku blogach pisanych przez mężczyzn znalazłam frapujące mnie zdania. Jeden napisał, że według jakiejś teorii kobiety 4 razy rzadziej mają ochotę na seks. Inny napisał, że kobiety mają niskie libido, ale gdy dostaną już ten sławny "wielokrotny orgazm" to jest to jedyne czego w życiu chcą. I jeszcze inny (bardzo młody jak domniemam) twierdzi, że kobiety w ogóle nie rozumieją, dlaczego mężczyznom "staje" i że oni po prostu "muszą", a kobietom nic nie staje i one w ogóle nie muszą.

Może trochę uprościłam, ale nie mogę się oprzeć pokusie i muszę dorzucić swoje trzy, a nawet cztery grosze.

Czy kobiety naprawdę nie mają popędu seksualnego?
Czy jesteśmy niczym kostka lodu emocjonalnego? 
Czy nie podnieca nas absolutnie nic? 

Cieszę się, że nie jestem mężczyzną, bo moja twarz wciąż byłaby pokryta soczystym rumieńcem. Myślę na tyle często o seksie, że gdybym była mężczyzną, to pewnie cała krew z mózgu odpływałaby mi do penisa i musiałabym się nieustannie zmagać z tzw. awkward boner. Na szczęście jestem kobietą i pokryta warstewką pudru, który kryje moje zaróżowione policzki oddaję się rozkosznym myślom o miłości cielesnej z moim mężem albo podziwiam piękne twarze kobiet i zastanawiam się jak wyglądają nago. Siedząc w metrze często mi się nudzi. Kiedy nie chce mi się czytać przypominam sobie jakieś gorące chwile albo myślę o tym, co zrobię na obiad. Trochę to straszne, że porównuję te dwie sprawy, ale tak właśnie jest. Tak samo jak podziwiając jakąś piękną kobietę mogę się zastanawiać nad tym czy już najwyższy czas, żeby wyprać firanki. Kobiety chyba częściej niż mężczyźni myślą wielotorowo. Nie umniejsza to ani sprawo seksu ani sprawom gospodarstwa domowego, jednak nigdy bym nie powiedziała, że są one równorzędne.


Często się zdarza, że kiedy słucham muzyki przypominają mi się jakieś interesujące miejsca, w których byłam baaardzo niegrzeczna. Pociąg PKP. Winda na terminalu promowym. Koja, w której ledwo się zmieściliśmy. Toaleta w ulubionym klubie. Zawsze kiedy do głowy przychodzą mi rogate myśli zastanawiam się czy któraś z osób w moim otoczeniu wie o czym myślę. Albo czy sama myśli o czymś niepoprawnym. 

Może zasmucę panów, ale niestety nie zdarza mi się być pobudzoną przez jakieś męskie tyłeczki czy krocze Davida B., świecące niemal na każdej stacji metra w Berlinie. Mężczyźni mnie nie podniecają, bo uważam, że ich ciała są nieestetyczne. Za to kobiety... No cóż. Mówi się, że w każdej z nas jest odrobina lesbijki.


środa, 7 marca 2012

KONY 2012

Miałam pisać dziś o czymś zupełnie innym, jednak wieczorem obejrzałam film, który Wy też powinniście zobaczyć.

klik

30 minut, które uświadamiają, że gdyby w 1939 roku istniał Facebook Hitlera mogłoby nie być.



Proszę wszystkich bloggerów, którzy trafiają na moją stronę, aby jeden ze swoich wpisów poświęcili temu wydarzeniu.

poniedziałek, 5 marca 2012

Morze jeszcze nigdy mnie nie zawiodło.

Nawet wtedy, gdy słona woda rani zdartą skórę od pracy przy linach.
Nawet wtedy, gdy słońce grzeje i nie ma się gdzie schować.
Nawet wtedy, gdy woda wlewa się litrami za kołnierz.
Nawet wtedy, gdy wieje, a fale wyglądają jakby chciały mnie pożreć.
Nawet wtedy, gdy muszę stać na brzegu i tylko marzyć o dalekich rejsach...




Udało nam się wyrwać w ten szalony weekend nad morze. Wsiedliśmy w samochód. Ja wzięłam aparat, mój mąż sekstant, czyli nasze ulubione zabawki. Pożyczyliśmy też od moich rodziców psa i ruszyliśmy do Świnoujścia. Cudowna pogoda, świeże powietrze i pyszne gofry! Nad morze jeździmy tylko zimą i wiosną. Wtedy widziane z plaży jest najpiękniejsze. Lato zawsze spędzamy na wodzie, z dala od zgiełku i kuracjuszy w sanatoriach.

Mąż kalibruje lusterka w sekstancie.

Wracając już myśleliśmy, że nie zdążyliśmy na prom Karsibór, który miał nas zabrać z powrotem na stały ląd, jednak pan, który nadzorował ustawienie samochodów na promie stwierdził, że nas wciśnie. Efekt? Powalający, ponieważ trap nie był do końca zamknięty i przez 5 minut jazdy myślałam, że albo autokar stojący przed nami na nas wpadnie albo my wpadniemy do wody.

Na zapałkę...

Dla lepszego samopoczucia wolałam zostać w samochodzie.

To była chyba najlepsza niedziela od początku tego roku. Sobota też nie należała do najgorszych, ale byłam okropnie zmęczona. Impreza i nocne łażenie po Berlinie w piątek, wczesne wstawanie w sobotę, żeby zdążyć na pociąg (30 minut przed odjazdem dopiero wytoczyliśmy się z łóżka...), potem praca na Darze Szczecina i kolejna impreza tym razem w Szczecinie - wszystko to dało się nam we znaki. Jednak morze w niedziele naładowało moje akumulatory do pełna.

PS. Coś śmiesznego na zakończenie. To ja podczas prac remontowych na Darze. Kilka godzin w oparach denaturatu i lakieru odbiło się na moim mózgu... Pozdrawiam!