niedziela, 29 stycznia 2012

Dzień handlowy na Hackescher Markt

Czyli coś dla oka. Coś, co cieszy. Kiedy tylko mam okazję wybieram się na Wochenmarkt. Nie zawsze na Hackescher Markt, ale ten lubię szczególnie, ponieważ jest blisko miejsca pracy mojego męża, blisko mojej linii metra i niebezpiecznie blisko sklepu Butlers z pierdołami do domu. Na Wochenmarkt można znaleźć różne rzeczy i różnych sprzedawców. Króluje spożywka czyli stragany ze świeżymi owocami i warzywami, cudowne sery, świeże ryby, ręcznie wyrabiane słodycze. Z niektórych straganów pięknie pachnie, z jednych krepami z nutellą, z innych pieczonymi kiełbaskami (lub Currywurst z frytkami, którego naprawdę nienawidzę). Są też autorskie ubrania i śmieszne czapki, świeży sok z ananasów lub pomarańczy i pan, który sprzedaje bukieciki lawendy. Obłędny zapach!

Wochenmarkt Hackescher Markt

Wochenmarkt Hackescher Markt

Wochenmarkt Hackescher Markt

Wochenmarkt Hackescher Markt

Wochenmarkt Hackescher Markt

Wochenmarkt Hackescher Markt

Wochenmarkt Hackescher Markt

W okolicy znajduje się jeden z bardziej rozpoznawalnych zabytków stolicy Niemiec Hachescher Höfe, czyli cudownie odnowione kamienice i podwórka. Znajduje się tam kino, w którym można obejrzeć filmy z oryginalną ścieżką dźwiękową (w Niemczech to rzadkość, bo filmy się dubbinguje), restauracje i kawiarnie, ale raczej turystyczne oraz moją ulubioną małą księgarnię z nadętym sprzedawcą, który na temat literatury niemieckiej wie wszystko. 

Hackescher Höfe

Hackescher Höfe

Hackescher Höfe

Hackescher Höfe

Hackescher Höfe


I oczywiście mała zagadka. Od przyszłego tygodnia będę pracowała w budynku na pierwszym planie. Ktoś zgadnie, gdzie on się znajduje?



piątek, 20 stycznia 2012

Mój pierwszy tag! Czyli jak łatwo zmarnować czas oglądając seriale...

ZASADY:
1. Opublikuj u siebie na blogu logo taga.
2. Napisz, kto Cię otagował.
3. Otaguj 5 innych bloggerów
4. Wymień i opisz kilka swoich ulubionych serial


Zostałam otagowana przez cudowną blogerkę Anwen, która zmieniła całkowicie moje podejście do pielęgnacji włosów. To pociągnęło za sobą całkowitą zmianę kosmetyków w łazience. No i zapuszczanie włosów.

Co do seriali. Muszę powiedzieć, że nigdy nie byłam fanką tasiemców. Jako młode dziewczę uwielbiałam serial o losach Milagros. Wszystkie dziewczyny w wieku 20-24 lata pewnie już wiedzą, że chodzi o "Muñeca brava" czyli "Zbuntowanego anioła". Niech się przyzna kto śpiewał piosenkę Cambio Dolor i nie przekręcał słów. Ach, co za czasy! Wracałam wcześniej z podwórka, żeby móc obejrzeć co tam u Ivo i Milagros... 

Natalia Oreiro

Potem długo długo nic nie oglądałam. Miałam taki okres w życiu, podczas którego w ogóle nie oglądałam telewizji i nie chodziłam do kina, więc miałam później co nadrabiać. Obecnie mój mąż jest przewodnikiem w świecie kina. Dzięki niemu obejrzałam najdoskonalszy serial, czyli miasteczko "Twin Peaks". Uwielbiam go za dziwny i niepokojący nastrój, za świetną grę aktorską, za zakończenie, którego do dziś nie mogę przeżyć, za arcyskomplikowaną fabułę i świetną lynchowską reżyserię. Polecam wszystkim fanom dobrego kina. 

Miasteczko Twin Peaks

Jeśli jest miasteczko Twin Peaks to musi być też Cicely z "Przystanku Alaska". Oczywiście podkochiwałam się w doktorze Fleischmanie, bo jest żydem i wykształconym lekarzem. Co tu dużo mówić... Atmosfera tego serialu, losy bohaterów i piękne krajobrazy sprawiły, że do dziś w groszy dzień włączam sobie jakiś odcinek. Niestety w ostatniej serii zamiast Fleischmana jest chyba jakiś Włoch i serial przestałam oglądać...


Przystanek Alaska

Dobry polski serial (chyba jedyny), który polecam wszystkim czułym na sytuację polityczną to "Ekipa". W całości wyreżyserowany przez znakomitą Agnieszkę Holland. Oglądam każdy odcinek z wypiekami na twarzy. Świetnie zarysowane charaktery postaci, ciekawa obsada i (prorocze) wydarzenia polityczne sprawiają, że nie mogę się oderwać od fabuły. Serial jest ciekawie nakręcony, bo jako widz wciąż mam wrażenie, że kogoś podglądam, że siedzę za kulisami wielkich wydarzeń, a nie powinno mnie tam być, jakbym zaglądała przez dziurkę od klucza. Naprawdę dobry serial.


Ekipa

I serial, który wciągnął mnie ostatnio to "The Killing", który jest oparty na duńskiej książce, z której powstał też duński serial. Niestety nie widziałam europejskiej wersji, a chętnie bym to zrobiła. Amerykański serial jest bardzo ciekawy, bo ma mroczną atmosferę, nieupiększonych aktorów, postaci z krwi i kości, którzy płaczą, pocą się, popełniają błędy i ponoszą za nie konsekwencje. Poza tym niezwykła intryga zatacza coraz szersze kręgi i jako widz nie jesteśmy w stanie wydać osądu nad sprawcą straszliwej tragedii, a sama ofiara przestaje być taka niewinna w naszych oczach. Ten serial ma coś w sobie z miasteczka Twin Peaks, ale dzieje się w wiecznie pochmurnym i deszczowym Seatle. 


The Killing

Z "gwarantowanych hitów" nie urzekł mnie "Broadwalk Empire". Nie wiem dlaczego. Lubiłam rodzinę Soprano i spodziewałam się podobnej jakości, ale odnoszę wrażenie, że serial przedobrzony, przerysowany. Nie wiem, może się nie znam??

Otagowuję:
Bosego Antka, bo jestem ciekawa co oglądają panowie, którzy zaczynają tęsknić za młodością.
Miłośnika Miłości, bo jestem ciekawa co się ogląda, żeby nie uczyć się do sesji.
Aurorę Czekoladową, bo czekam na jakieś kulinarno-serialowe inspiracje.
Kasię, bo u niej również chciałabym znaleźć jakieś kulinarne seriale.
i państwa Igę i Ovego, bo u nich będę szukać związkowych inspiracji :-)




czwartek, 19 stycznia 2012

Duch Neli Rubinstein.

Od bardzo dawna interesuję się kuchnią i gotowaniem. Na początku to było pomaganie mamie, później podkradanie jej przepisów, potem książki kucharskie i w końcu własne pomysły. Jednak pewna książka sprawiła, że przestałam szukać konkretnych przepisów, a zaczęłam szkolić technikę, która sprawiła, że dziś jestem w stanie ugotować niemal wszystko. I nie... nie była to Julia Child a Polka Nela Rubinstein. 

Nela Rubinstein
Jej książka "Kuchnia Neli" towarzyszy mi przy gotowaniu od wielu lat. Tak będzie pewnie też w najbliższy piątek, ponieważ organizuję dla najbliższych przyjaciół w Berlinie mały spęd z okazji urodzin męża. Dzięki tej pozycji polubiłam tworzenie menu, dziś prezentuję dumnie jedno na "spotkanie towarzyskie dla 8 osób" jak za pewne powiedziałaby pani Nela. 

Trójkąty francuskie z farszem z soczewicy i masła orzechowego w sosie teriyaki

Koreczki włoskie z mozzarelli, pomidorów cherry i bazylii

Koreczki francuskie z sera camembert i winogron

Canapée ziemniaczane z kremem awokado

Świeża marchewka i ogórki w cygarach

Dipy: curry, z kolendrą, humus 

Domowe krakersy

Sernik karmelowy

Może ktoś z Was zauważył, menu jest wegetariańskie. Będziemy gościli parę niejedzącą mięsa, więc potraktowałam to jako wyzwanie. Jeśli macie ochotę na przepis na którekolwiek danie to dajcie mi znać!

środa, 18 stycznia 2012

Więcej mówić. Więcej słuchać.

Mój mąż nauczył mnie milczenia. Przyznam, że nauka odbywała się w bólach i z płaczem, ale jak zawsze w życiu złość i niezrozumienie brały się z niewiedzy. Pomimo mocno zmaskulinizowanego wychowania (ojciec z mundurze, starszy brat) jako mała dziewczynka nie nauczyłam się, że chłopcy raczej milczą, a dziewczynki raczej gadają. Nie raz słyszałam rozczarowane kobiety, które mówiły, że zakochały się w mężczyźnie i "on jest taki tajemniczy". Jednak po kilku tygodniach okazywało się, że to nie tajemniczość a gburowatość i milczenie jest objawem braku tematów do rozmów.

Nie mogę powiedzieć, że mój mąż jest milczkiem. Wręcz przeciwnie, rozmawia mi się z nim wspaniale. Żadne z nas nie jest znacząco głupsze ani mądrzejsze od drugiego, różnimy się w kwestii zainteresowań, nieco mniej w kwestii światopoglądu. Lubimy dyskutować na temat bieżących wydarzeń. Jednak ja, jako posiadaczka duszy filologa lubię mówić więcej. Nie trajkoczę, ale lubię opowiedzieć o tym, co przeczytałam, o tym, co zobaczyłam czy o tym, co przetłumaczyłam. Mąż czasami zamiast słuchać woli zatopić się po uczy w jakimś fascynującym świecie gry albo programować. Nie można do niego mówić, kiedy patrzy się w monitor.

Mogę czasami obserwować jak rozmawia przez Skypa z rodzicami. Mama/tata produkuje się, opowiada o remoncie wiejskiego domku/ losie sąsiadów/ perypetiach w pracy, a mąż jak na dobrze wychowanego chłopca przystało przytakuje lub powie od czasu do czasu "mhm". Ja nie przepadam za takimi rozmowami i tylko się śmieję, gdy słyszę opowieści teściowej i widzę mętny wzrok mojego męża. Dlatego wolę krótkie chwile, kiedy jest naprawdę skupiony. Mogę mu wtedy powiedzieć, co myślę naprawdę, co siedzi we mnie głęboko i nie daje mi spokoju. Na początku naszego związku rozmowy były beztroskie, nie potrafiłam się zwierzyć, bardzo się bałam bycia osądzoną, ocenianą czy wyśmianą. Jednak z czasem przyszło bezwarunkowe zaufanie i nauczyłam się mówić o naszym związku, o problemach i o seksie. Wydawało mi się, że powiedzenie o moich potrzebach sprowadzi jakiś armagedon, a okazało się, że funkcjonuje to nadzwyczaj prosto: ja mówię, on słucha i przyjmuje do wiadomości. Koniec.



czwartek, 12 stycznia 2012

Mädchen ohne Abitur wohnt zur Zeit in der Körtestraße in Berlin.

Drodzy czytający!

Zagadka rozwiązana! Zwyciężyła Dora z Krakowa, która wysłała mi uroczego maila z odpowiedzią, iż inspiracją dla nazwy mojego bloga była Dziewczyna bez matury, Rosita di Capri (Doris Bullenberg). (oraz druga dziewczyna bez matury, ale o tym niżej)

Dziewczyna bez matury


Pewna aktorka wątpliwej reputacji i po 4 rozwodach założyła w Berlinie lokal, w którym spotykali się artyści, szansoniści, politycy i bumelanci z Berlina Zachodniego. Zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach w Papui Nowej Gwinei, w testamencie zapisując swą restaurację młodziutkiej kelnerce o imieniu Susi. Nikt nie spodziewał się, że młoda i niedoświadczona dziewczyna zdecyduje się poprowadzić lokal. Jednak przez wiele lat czuwała nad restauracją, nie pozwalając zniknąć duchowi Rosity z jego wnętrza. Dziś restauracja o nazwie Mädchen ohne Abitur to mieszanka dań z całego świata, urocze w swej tandecie wnętrze lokalu, dyskretni kelnerzy i piękne barmanki. Sama Susi wiele lat temu zniknęła z życia restauracji, choć legenda głosi, że czasami ją odwiedza i wciąż nad nią czuwa...



Bardzo Wam dziękuję za udział w zabawie!
PS. Nagroda pocieszenia idzie do Belli :-)
www.maedchenohneabitur.de/

środa, 11 stycznia 2012

Szybko poszło.

Drodzy czytelnicy! Wkrótce będziecie mogli sobie pogratulować, bo kliknęliście na mój blog już niemal 10000 razy. Sukces, bo nie zakładałam, że ktokolwiek tu trafi. Przyzwyczaiłam się do Waszych komentarzy. Lubię się z Wami dzielić moją codziennością. Lubię też, kiedy Wy dzielicie się ze mną swoją.

Mam dla Was coś w ramach podziękowania. 

Jak wiecie mieszkam w Berlinie. Dlatego coś to będzie "coś berlińskie". Chciałabym wymyślić jakąś wspaniałą nagrodę dopiero, gdy poznam zwycięzcę. Chciałabym, aby miała wymiar osobisty, dlatego zwycięzcy zadam kilka pytań i wtedy postanowię, co to będzie. Jednak "coś" będzie mogła wygrać osoba, która rozwiąże zagadkę

Skąd się wzięła dziewczyna bez matury?


Już wiem, że nie jest to prosta zagadka. Kilku śmiałków próbowało ją rozwiązać. Dlatego mam dla was wskazówkę. Jeśli okaże się nieskuteczna będę publikowała kolejne. 

Szukajcie na ulicy węgierskich grusz... 

PS. Odpowiedzi wysyłajcie na mail dziewczynabezmatury@gmail.com. Tych w komentarza nie biorę pod uwagę, ale jeśli macie ochotę może się wymieniać opiniami pod spodem. 

wtorek, 10 stycznia 2012

Czy żony chodzą na randki?

Nic chcę zakładać konta na portalu randkowym, bo nie jestem singlem. A raczej singielką. Dokładnie rzecz ujmując to jestem zaprzeczeniem singla, w końcu mam męża.

Z mężem wiąże się mało randkowych historii, ponieważ byliśmy tylko na jednej w pewnej uroczej szczecińskiej herbaciarni. Czy to oznacza, że oddałam mu się już na pierwszej randce i później już na żadne nie chodziliśmy? Nie. To oznacza, że po pierwszej randce wypłynęliśmy w miesięczny rejs, aby wziąć udział w regatach morskich. Czy miesiąc w jednej koi można nazwać randką? Chyba nie. A po takim czasie spędzonym tak blisko, w tak ekstremalnych sytuacjach chyba nie chodzi się już na randki. Chyba, że coś źle rozumiem. 

Zajrzałam z tego wszystkiego do Słownika Języka Polskiego. Oto co znalazłam: randka to umówione spotkanie dwóch osób czujących do siebie sympatię lub zakochanych w sobie. Ja zakochiwałam się w moim mężu podczas naszego pierwszego rejsu. Po nim po prostu byliśmy ze sobą. Chodziliśmy do kina, do kawiarni, nad jezioro czy na kolacje. Ale nie było tego dreszczyku emocji. Wiecie o co mi chodzi?

Moje pytanie brzmi więc: czy żony chodzą na randki? Czy stroją się przed lustrem, tuszują rzęsy, aby zalotnie spoglądać na wybranka, którego oczy błyszczą w świetle świec? Czy nerwowo przebierają nogami, bo boją się, że wybranek się nie pojawi? Czy wybierają godzinami film, na który chciałyby pójść do kina? Czy zastanawiają się co założyć, aby podkreślić swoje walory?

Czy jest jakaś wersja randek dla małżeństw?



PS. Chciałam znaleźć jakieś ciekawe zdjęcie ilustrujące ten wpis. Jedyne co mocno rzuciło mi się w oczy to nasze wspaniałe zdjęcie z mojej studniówki. Widać na nim, że raczej nie przepadam za takimi spędami.

sobota, 7 stycznia 2012

"Nagle coś drobiażdżek wręcz na manowce złości wywiódł mnie..." *

Są takie dni, kiedy przestaję Cię kochać, drogi Berlinie.

Wczoraj miałam zakończyć pewną ciągnącą się sprawę, nie udało się, bo druga strona nie chciała współpracować. Właściwie to się w ogóle nie pojawiła. 

Wybrałam się na zakupy, bo zachciało mi się odtworzyć sałatkę sylwestrową. Kiedy stałam przy kasie to grupa tureckich młodzieńców o IQ nieprzekraczającym 60 wepchnęła na mnie chłopaka, który stał za mną. Ja jak długa wyłożyłam się taśmie, jakbym chciała zostać skasowana przez kasjerkę, brzuchem nadziałam się na uchwyt na reklamówki, ramieniem strącając kilkanaście małpeczek z wiśniówką i innym paskudztwem. Dzieciaki oczywiście wpadły w niekontrolowany śmiech i tylko ostatki ostatków mojego zdrowego rozsądku powstrzymały mnie przez rozgnieceniem tłustej głowy jednego z nich.

Nie mogło być gorzej...

Ale jednak było, bo kiedy wyszłam ze sklepu i wsiadałam na rower rozpętała się burza, a z oberwanej chmury zaczął lać lodowaty deszcz. Burza w styczniu? Chyba specjalnie dla mnie.

Kiedy wróciłam do domu miałam ochotę się spakować i wyjechać stąd jak najdalej, do zielonego lasu i zamglonych łąk, śpiewu ptaków i potoków. Ale po chwili się uspokoiłam i stwierdziłam, że jedynym wnioskiem jaki wyciągam z tego dnia jest fakt, że odechciało mi się mieszkania na Weddingu.**

Alexander Platz - przejście dla pieszych i psów

Weinmeister Strasse - ulubiona część Mitte


*Hey - Mimo wszystko
** dzielnica Berlina tłumnie zamieszkała przez Turków

środa, 4 stycznia 2012

Hart ducha i sutka.

"Pomysł jest prosty: zastanów się o co zawsze chciałeś wzbogacić swoje życie i rób to przez najbliższe 30 dni. Dokładnie 30 dni, bo właśnie w takim czasie można trwale w sobie wykształcić albo porzucić nawyk. Można więc np. przyzwyczaić się do jeżdżenia rowerem do pracy albo robienia codziennie jednego zdjęcia. Można przezwyciężyć straszne skutki nieoglądania telewizji, rzucić słodycze lub Twittera. Co daje taka kwarantanna od rutyny? Choćby to, że pomaga nasycić czas. Kiedy każdego dnia robisz jedno zdjęcie zapamiętujesz ten dzień. Wyodrębniasz przeżycia, sytuacje, które dotąd zlewały się w jedną, nieokreśloną przeszłość. Dzień, w którym zrobisz jakąś fotografię trwa dłużej. (...) Następne 30 dni minie tak czy siak. Więc lepiej pomyśl o czymś czego zawsze pragnąłeś. I bierz się do roboty. Takiego prezentu od siebie dla siebie życzę wszystkim."
Wczoraj przeczytałam ten tekst na tablicach kilku moich fejsbókowych znajomych. Warto podejmować wyzwania na początku nowego roku. Warto robić to właściwie o każdej porze roku. Jednak kiedy sama próbowałam znaleźć dla siebie jakieś wyzwanie to jedyne co mi przychodziło do głowy to...
hartowanie sutków
Hartowanie sutków
Pewnie jak każdy normalny człowiek zapytacie: "dlaczego?"
Podczas świąt dużo rozmawiałam z moją mamą na bardzo kobiece tematy. Mama opowiadała mi wiele o ciąży, mówiła o radościach, o trudach, ale też o błędach, które popełniła i przed którymi mnie ostrzegała. Dowiedziałam się, że zeżarłam mamie 1/3 sutka! Po prostu za słabo piłam mleko, za długo trzymałam sutek w ustach i rozmiękł, po czym odpadł ze strupem. Straszne ze mnie dziecko! Ale miłościwa mama powiedziała, że to jej wina. Nie hartowała swoich piersi w czasie ciąży i jej sutki po porodzie były wręcz wklęsłe, podczas gdy powinny sterczeć i być gotowe do karmienia. 
Mniej lub więcej, ale myślę już o ciąży. Czy ona może zwiększać doznania erotyczne? Czy ciąża oznacza, że będę mogła dać się bezkarnie szczypać mojemu mężowi? Moje piersi, choć nie zawsze tak było, uwielbiają, kiedy mąż się nimi zajmuje. Kiedy je dotyka, głaszcze, pieści. Nawet kiedy je szczypie i podgryza. Chyba już nie mogę się doczekać tej ciąży, skoro niesie ze sobą tyle przyjemności...  
Drodzy tatusiowie: czy hartowaliście przyszłym mamom ich sutki?

wtorek, 3 stycznia 2012

Zimowy krem ziemniaczany.

Zima nie dopisuje, ale są dni, kiedy wilgoć przeszywa miasto i po przejażdżce rowerowej mam ochotę na coś pysznego i rozgrzewającego. Nic nie sprawdza się w tej roli lepiej niż zupa krem z łatwo dostępnych składników. Potrzebujemy:

pół litra wywaru z warzyw (czasami używam własnego, a czasami z bezglutaminianowej kostki ze sklepu ze zdrową żywnością)
3 pory (białe części)
kilka dużych ziemniaków
pół cebuli
2 plasterki sera żółtego (np. masdamer)
2 ząbki czosnku
mielony kminek
masło
sól i pieprz



Wywar z warzyw podgrzewamy, pory kroimy w talarki, a cebulę w kostkę i dusimy na maśle przez 15 minut. Obieramy ziemniaki i gotujemy je do miękkości w osolonej wodzie. Miękkie pory i cebulę wrzucamy do wywaru, ziemniaki odcedzamy i kroimy na ćwiartki, wrzucamy do wywaru. Wciskamy czosnek. Wszystko miksujemy na gładko. Dodajemy sól, pieprz i mielony kminek do smaku (zamiast kminku można użyć curry). Na koniec wrzucamy ser i delikatnie mieszamy. Ja mój krem podaję z prażonym słonecznikiem lub innymi pestkami i kapką jogurtu naturalnego.

Smacznego!


poniedziałek, 2 stycznia 2012

Smutno w nowym roku.

Ostatnie pierogi, zamrożony bigos i nowe książki. Tyle ze świąt zostało 2 stycznia. Minęło Boże Narodzenie, minęła Chanuka, minął też Nowy Rok. Znów szybko trzeba wskoczyć w tryby codzienności. 

Nowy Rok witałam na dachu kamienicy, patrząc na niebo błyszczące od milionów fajerwerków. Nie robiłam postanowień noworocznych. Nigdy ich nie robię. Nowy Rok witałam z lękiem wysokości, sztywniejącymi ze strachu nogami. Już po kilku minutach dym przykrył wieżę telewizyjną, po kilkunastu nie widziałam Frankfurter Tor. A przecież sztuczne ognie sprzedawali w Berlinie tylko 2 dni! Kiedy wszyscy zdążyli kupić ich aż tyle? Do godziny drugiej niebo wciąż pobłyskiwało. Ktoś zdetonował rakiety w windzie naszej stacji metra. Ktoś próbował rozbić butelkę szampana a rozwalił całą szybę wiaty tramwajowej. Chodniki usłane konfetti i resztkami petard. Błyszczące cylindry gdzieś w krzakach. Mżawka i moknące peruki gejów. Rozmazany makijaż i potargane włosy. I tylko taksówki i tramwaje. Jak dobrze, że nasza linia jeździ 24 godziny na dobę.

Polubiłam się z Berlinem. Jednak jest w tym mieście coś, co sprawia, że nawet najpiękniejszy dzień ma w sobie nieco smutku. Stojąc na dachu i patrząc na noworoczną panoramę miasta pomyślałam, że jeszcze nie tak dawno podobne dźwięki odbijały się echem od zbombardowanych kamienic. Tylko wtedy nikt nie stał z szampanem na dachu...