poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Co na obiad. Tydzień 5. Z opóźnieniem...

Te dni zleciały pod znakiem przygotowań do przeprowadzki i przygotowań do rejsu, który wypada tuż przed przeprowadzką. Dokładnie rzecz biorąc, kiedy zejdę z łodzi to będę miała kilka godzin, aby przyjechać do Berlina, odebrać kluczę do nowego mieszkania i wszystko spakować, a następnie przewieźć. Ale... co to dla mnie!? Oczyszczanie zamrażalnika trwa, postanowiłam przygotować weki na rejs, żeby mięso się nie zmarnowało, więc pewnie zawekuję pieczoną szynkę. Mmmm... Nic tak dobrze nie smakuje w zimny dzień na morzu jak pure ziemniaczane z pysznym mięsnym sosem. Pewnie będę je zajadać, kiedy ten wpis pojawi się na waszych monitorach, ponieważ od soboty urzęduję jako II oficer na s/y Magnolia. Miłej majówki!

s/y Magnolia po lewej i s/y Dar Szczecina po prawej. A pośrodku coś mi w kadr weszło :-)

Poniedziałek: Udka kurczęcia marynowane w czosnku, cebuli i słodkiej papryce, podane z pieczonymi ziemniakami i sałatą.
Wtorek: Pyszna pizza z gorgonzolą i świeżym szpinakiem, zjedzona w miejscu, do którego wrócę spróbować jeszcze pastę i zdam Wam pełną relację!
Środa: Niespodziewani goście sprawili, że planowany obiad musiał trafić do weków i popłynie z nami w rejs, a my jedliśmy doskonałe sushi w barze Aki Tatsu, o którym już Wam wspominałam tu.
Czwartek: Ja sama udałam się w podróż do Poznania, więc w biegu zjadłam, to co miał mi do zaoferowania dworzec, a męża zostawiłam z surową piersią z kurczęcia. Twierdzi, że ją sobie usmażył. Dzielny mój!
Piątek: Dzień przygotowań do rejsu. Ubezpieczenie, uzupełnianie braków w kosmetyczce żeglarki, wielkie zakupy na 9 dni dla 8 osób. Myślałam, że nie zdążę niczego ugotować, a jednak szybki obiad w kuchni u rodziców. Fettucini alfredo jest nieśmiertelne i śmiertelnie pyszne :-)
Sobota: Pierwszy obiad na pokładzie, a raczej pod nim w mesie. Ziemniaki w mundurkach z gzikiem. Wiosenna pychota!
Niedziela: W jadłospisie* mam piersi z kurczaka ubrane w pomidora i żółty ser, ziemniaki i surówkę marynarską.

*Jako drugi oficer na rejsie odpowiadam z zrobienie zakupów i przygotowanie jadłospisu, według którego tzw. kambuznik będzie codziennie przygotowywał posiłki.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Maredo, czyli oszukana południowoamerykańska kuchnia.

Nie umiem sobie odmówić wyjścia raz w tygodniu w porze lunchu na coś smakowitego. Najczęściej jadam z mężem w okolicy jego pracy, która jest niezwykle turystyczna, niestety dla biznesu restauracyjnego... Restauracje są drogie, serwują to, co podoba się wszystkim, aby zgromadzić jak najwięcej klientów, a przy tym jest w nich zawsze pełno głośnych turystów, którzy w Berlinie zobaczą wieżę telewizyjną i swój talerz (dlaczego nie pójdą do McDonalda?). Oczywiście w okolicy Hackescher Markt są też znakomite miejsca, w których zjemy pysznie i niedrogo, ale tym razem będzie o restauracji, która nie zachwyca absolutnie niczym.





Oferta lunchowa jest droższa o kilka euro niż w każdym innym miejscu w okolicy, do tego wybór jest bardzo mały, ponieważ są to tylko dwa dania. My trafiliśmy na dzień, w którym serwowany był panierowany filet z kurczaka z frytkami i barem sałatkowym oraz tagiatelle z wołowiną i sosem pomidorowym. O ile to drugie danie jeszcze jakoś można powiązać z Ameryką Łacińską, to kotlet we fryturze chyba nie pochodzi z tego regionu. Restauracja chwali się szerokim wyborem steków, jednak cena 25 euro i więcej za porcję potrafi porządnie odstraszyć. W lokalu nie było tłumów, jednak na nasze zamówienie czekaliśmy dobre 15 minut. Czas umilaliśmy sobie wyborem sałatki z baru, który bardzo kojarzył mi się z Pizzą Hut. Kurczak z frytkami był smaczny, bo czy w takim daniu można coś zepsuć? Jednak tagiatelle było rozgotowane, sos bardzo kwaśny, a z wołowiny nie były powykrawane błonki i żyłki, co sprawiało, że miałam wrażenie, że żuję gumę. Na szczęście składniki w barze sałatkowym były świeże, jednak sosy podane do nich smakowały jak te, które kupuje się w 5 l kubełkach w Makro i dodaje do frytek w nadmorskich budkach. 






Nie polecam! Dziś wybieram się w poszukiwaniu czegoś pysznego, aby zakryć złe wrażenie po ostatniej lunchowej eskapadzie.

Maredo 
Neue Promenade 4, Hackescher Markt
10178 Berlin
http://www.maredo.de/essen-trinken.html

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Co na obiad. Tydzień 4.

Kurczenia żołądków ciąg dalszy! Do tego mam misję, aby opróżnić cały zamrażalnik i lodówkę w ciągu dwóch tygodni. A z jakiego to powodu? Lodówka w obecnym mieszkaniu jest oooogromna, za to lodówka w mieszkaniu, do którego się przeprowadzamy jest o połowę mniejsza. Aby przeprowadzić całe moje zapasu musiałabym kupić zewnętrzną zamrażarkę, więc wobec nieoczekiwanej przeprowadzki musimy zjeść wszystko, co zalega. Ale chyba nikt na tym nie ucierpi...



Poniedziałek: Zraziki z sznycla indyczego z twarogiem i papryką w środku. Na deser sałatka owocowa z dużą ilością ananasa. Teraz jest na niego sezon i można znaleźć w sklepach piękne i soczyste okazy!
Wtorek: Lasagna z łopatką wieprzową i szpinakiem. A na deser pyszne Eischwerkuchen z truskawkami!
Środa: Burgery w stylu indyjskim, czyli mięso siekane z masalą, curry, gałką muszkatołową, kminkiem mielonym, cząbrem, imbirem i szczyptą cynamonu. Podane na insalatinie.
Czwartek: Tagiatelle z wołowiną, w restauracji, o której jeszcze wspomnę w tym tygodniu... Choć nie będzie to dobre wspomnienie.
Piątek: Fisch&Chips, w wersji light czyli grillowany łosoś i frytki z piekarnika z pysznym sosem cytrynowo-majonezowym.
Sobota: Grillowanie w Mauerparku! Piersi z kurczaka marynowane w cząbrze i czosnku, domowy sos bbq, świeże bułki, warzywne szaszłyki, pomidorki, truskawki, tarta truskawkowo-rabarbarowa i musujące wino. Wiosna!
Niedziela: Oficjalnie uznaję sezon szparagowy za otwarty! Pierś z kurczaka owinięta w plastry szynki gotowanej i szparagi podane z sosem parmezanowym. Strawa po całodziennej wyprawie rowerowej jak znalazł!

środa, 18 kwietnia 2012

Czas ruszyć na Zachód! Umzug nach Wedding.

Stało się! Przeprowadzamy się z mężem. Zostawiamy moje ukochane podwórko i wielką kuchnię z dwoma kuchenkami, kapryśnym piekarnikiem oraz wielkim stołem dla głodnych gości. Wyprowadzamy się z mojego ukochanego Kieza (niemieckie słowo określające malutką część dzielnicy, w Berlinie są tysiące małych Kiezów) Rosenthaler Vorstadt. Bardzo się przyzwyczaiłam do naszej okolicy, do Arkonaplatz z jego niedzielnym pchlim targiem, do sklepu państwa Wietnamczyków z zawsze świeżymi owocami i warzywami, do pań kasjerek w pobliskim Aldi, do bicia dzwonu w monumentalnym Zionskirche, no i przede wszystkim do tego, że mam wszędzie blisko.

Bernauer Strasse - po murze ani śladu, a na jego miejscu powstają kolejne hotele i kamienice


Bernauer Strasse

Rheinsberger Strasse / Swinemünder Strasse


Arkonaplatz. W tle Zionskirche.

Mauer Park. Mąż biega...

a żona mierzy czas.

Weinberg przed południem.

I po południu.
Poranne oglądanie śmieciarki.
Nasze podwórko

I obraz na klatce schodowej. Ach, ci artyści.
 Mieszkamy rzut beretem od linii muru i mocno da się odczuć, że to jest wschodnia strona. Odnowione przedwojenne kamienice, wszechobecne ścieżki rowerowe i wyremontowane drogi stoją w opozycji do zachodnich bloków z małymi klitkami, zniszczonych fasad kamienic i braku tramwajów. Bardzo się wzbraniałam przed wyprowadzką do Berlina Zachodniego, ponieważ Ost Berlin darzę nieskończoną miłością. Ale stało się inaczej i wyprowadzamy się na Wedding. To bardzo specyficzna dzielnica, w Berlinie długo uchodziła za sypialnie biednych ludzi, którzy przybyli tu za pracą z najróżniejszych stron świata; najczęściej z Turcji i z tzw. Czarnej Afryki. To spowodowało, że ceny mieszkań były bardzo niskie i rodzimi berlińczycy raczej gardzili tą okolicą. Jednak historia idzie na przód i wiele się zmienia. Tak jak turecki Kreuzberg szybko stał się siedzibą berlińskiej awangardy tak i Wedding zyskuje na znaczeniu. Artyści ściągają tu ze wszystkich dzielnic, aby zakładać tu swoje studia i atelier. Ceny wynajmu i kupna są wciąż relatywnie niskie, okolica bardzo multikulturalna, tym samym niezwykle inspirująca. Czy i dla mnie okaże się inspiracją? Może do sięgnięcia po orientalne dla mojego podniebienia smakołyki...

Teoretycznie wyprowadzamy się z miejsca idealnego to jednak jest kilka powodów do radości. Przede wszystkim cieszę się, że wyprowadzamy się na 3 piętro. Obecnie mieszkamy na tzw. wysokim parterze czyli coś pomiędzy parterem a pierwszym piętrem. Nikt co prawda do okien nam nie zagląda, ale zdecydowanie brakuje tu światła. Po drugie: bezpośrednie sąsiedztwo muru (a nawet jego częściowe odbudowanie w zeszłym roku! Głupi turyści myślą, że to oryginał...) powoduje, że jest tu sporo turystów oraz dwupiętrowe autobusy, które obwożą wycieczkę o nazwie "Mauer&Kiez leben - Wall & lifestyle Berlin". Trochę mnie irytuje, gdy jeżdżę na rowerze i jestem obfotografowywana przez turystów. Ale chyba muszę się przyzwyczaić, że jestem elementem tego berlińskiego lifestyle...

Będzie mi brakowało Mitte, ale może Wedding okaże się ciekawszy?

wtorek, 17 kwietnia 2012

Rührkuchen, czyli niemiecka prościzna.

Przyszło mi żyć w kraju, którego kuchnia nie powala na kolana. A już tym bardziej kultura pieczenia. Niemieckie pieczywo przyprawia mnie o ciarki na plecach i zawsze kiedy jestem w Polsce przywożę kilka bochenków chleba i mrożę je na czarną godzinę. Sznycle, kapusta i knedle z bułek to też nie jest szczyt kulinarnych marzeń. Jednak kiedy poszuka się dobrze w szarzyźnie niemieckiej kuchni można znaleźć małe cudeńka. Jednym z nich jest na pewno popularne ciasto z cyklu "każdy je zrobi".

A mowa tu o Rührkuchen. Piecze się je z Rührteig, czyli dosłownie tłumacząc z ciasta mieszanego. Dlatego na polskie potrzeby nazwałam je mieszańcem. W Niemczech w podręcznikach do pieczenia ten typ ciasta zajmuje tak samo ważne miejsce jak ciasto kruche, drożdżowe i francuskie, jednak w Polsce nie ma chyba swojego odpowiednika. W krajach anglosaskich nazwy się je pound cake, ponieważ kiedyś piekło się je z funta mąki, funta masła i funta cukru. Cała filozofia tego ciasta leży w sposobie łączenia składników. Tajemnicy nie ma tu żadnej. Bierzemy masło i cukier i łączymy je na gładką masę. Od jakości tej części przepisu zależy nasze powodzenie. Do tego ciasta zawsze wybieram masło irlandzkie o wspaniałym śmietankowym smaku, w Polsce polecam osełkę lub masło mazurskie. Zapomnijcie o margarynach i olejach! Potem do masy dodajemy jajka i ubijamy puszystą masę. Na koniec mąka i delikatne mieszanie, aż uzyskamy pozbawioną grudek masę. Ot i cała filozofia! Ciasto jest pyszne, a poprzez dodanie jogurtu jest wilgotne i długo zachowuje świeżość (choć i tak rzadko zdarza mu się przetrwać do następnego dnia). Świetnie współgra z kwaskowatymi owocami, ale najbardziej lubię wersję podstawową podaną ze świeżymi truskawkami i bitą śmietaną!



Mieszaniec:

240 g mąki pszennej 
100 g masła o temperaturze pokojowej
3 jajka
5 łyżek jogurtu naturalnego
150 g cukru pudru
laska wanilii
1/2 łyżeczki cynamonu
1/4 łyżeczki proszku do pieczenia
1/8 łyżeczki sody
1/4 łyżeczki soli

Rozgrzej piekarnik do 160 stopni. Keksówkę wysmaruj masłem, a na dnie wyłóż przycięty papier do pieczenia. Masło o temperaturze pokojowej, nasiona wanilii i cukier puder utrzyj w dużej misce do uzyskania gładkiej masy. Wbij 3 jajka i mieszaj przez kilka minut, aby uzyskać jasną, lekką masę. Dodaj jogurt i wymieszaj. Jeśli pojawią się małe grudki nie przejmuj się. Wymieszaj suche składniki i dodaj je do masy. Mieszaj tylko do połączenia składników, nie dłużej, ponieważ ciasto ma być lekkie i napowietrzone, a długie mieszanie sprawi, że ciasto będzie miało konsystencję chleba. Wlej ciasto do przygotowanej keksówki. Ja na moim cieście często układam owoce np. truskawki, rabarbar, a jesienią twarde śliwki.
Piecz przez 45-55 minut. Jeśli góra zezłoci się przed końcem pieczenia przykryj ciasto folią aluminiową, aby uniknąć przypalenia. 


Smacznego!


poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Co na obiad. Tydzień 3

W Wielkanoc udało mi się zachować umiar i nie objeść się po uszy, jednak mężowi ta sztuka nie wyszła, więc zrobimliśmy sobie tydzień inspirowany kuchnią proteinową, która ma wyciągnąć nasze żołądki na prostą.




Poniedziałek: Wielkanocny żurek z jajem. 
Wtorek: Piersi kurczęcia zapiekane z brokułami, jajkiem i chudą mozzarellą. Dużo świeżej bazylii na lepsze trawienie.
Środa: Ćwiartki kurczęcia marynowane w czerwonej papryce, czosnku, gałce muszkatołowej i estragonie podane na roszpunce z kiwi i winogronami. A na deser pyszne domowe niemieckie ciasto Eischwerkuchen, które jest tak proste i nieprzyzwoicie pyszne, że aż strach je piec! (przepis wkrótce, jeśli są chętni)
Czwartek: Wołowina gyudon z makaronem soba, do popicia japońskie mleko calpis (obrzydliwsto o samku posłodzonej smecty) w restauracji Hashi Izakaya. To nowy lokal w naszej okolicy serwujący oryginalną kuchnię japońską. Mają u mnie ogromny plus za nie silenie się na sushi (którego tam nie dostaniemy) oraz na połechtanie europejskich kubków smakowych. Dla niektórych dania mogą być niedoprawione, jednak mi wyjątkowo smakowało.
Piątek: Grillowany kurczak, cukinia, papryka i cebula z blanszowanym groszkiem cukrowym.
Sobota: Spaghetti z kurczakiem,cukinią i świeżym szpinakiem w delikatnym sosie warzywno-śmietanowym
Niedziela: Pyszna zupa ogórkowa u mamy :-)

czwartek, 12 kwietnia 2012

Artyzm w porno.

Jakiś czas temu miałam dziwną okazję, aby kilka godzin spędzić na domówce w pewnej miłej berlińskiej okolicy. Dziwność sytuacji polega na tym, że byłam jedyną kobietą w zbiorowisku wielu mężczyzn, z których każdy jest programistą, informatykiem, analitykiem, matematykiem czy innym tykiem.

Mężczyźni jak to mężczyźni, zawsze miło się z nimi rozmawia, jednak istnieje w nich jakiś dziwny opór przed wkraczaniem w rozmowach z kobietami na tematy, które według nich są zarezerwowane tylko dla populacji z penisem. Kobiety przecież są puchem marnym i kupy nie robią, a co dopiero oglądać takie obrzydlistwa jak filmy porno! No, Ameryki tu nie odkryję, ale kobiety lubią porno w takim samym (jeśli nie większym, ups!) stopniu, co mężczyźni. Chciałam sobie z panami pogadać, popytać co lubią, czego nie lubią. Jakoś nie kwapili się do rozmowy ze mną, ale między sobą, w penisowym gronie bardzo proszę! Kiedy zwierzyłam się z mojej opinii, że lubię filmy vintage np. z lat 70 (wiem, nie jest to może najmądrzejsza uwaga, ale co zrobić, kiedy mi te filmy naprawdę się podobają) to panowie zamilkli jak zaklęci. Byli trochę zdziwieni, że chucherko, kobieca duszyczka splamiło swe oczęta takim straszliwym wynaturzeniem jak film porno. Jeden z mężczyzn usilnie próbował ratować sytuację, mówiąc coś o jakimś artyzmie, jakichś fabułach...

Drodzy Panowie. Jak to jest z Wami? Czemu możemy pogadać o polityce, o problemach społecznych, o tym jaka jest nasza ulubiona potrawa kuchni włoskiej, o tym, gdzie spędzamy wakacje, o tym jaka wystawa ostatnio nam się podobała, co ciekawego leci w kinie, a nie potrafimy pogadać o filmach porno, bo kiedy w kobiecych ustach pojawia się  to słowo to albo je lekceważycie albo uważacie je za zachętę do seksu...

Vintage porn

Mam w ogóle z tym porno większy problem, bo nie wiem właściwie dlaczego w świecie zachodnim tak dramatycznie brakuje działu kobiecego. Wcale nie chodzi mi tu o wersję soft, wręcz przeciwnie. Chodzi mi o to, że w porno brak jest wyrafinowania. O estetyce na planie filmowym też można by długo rozmawiać. Czasami mam wręcz wrażenie, że łóżka (lub inne miejsca), w których dochodzi do aktu zbliżenia są brudne! A czemu mówię o świecie zachodnim? Bo na Dalekim Wschodzie w kraju kwitnącej wiśni rocznie sprzedaje się ponad milion tzw. lady's comics, czyli małych książeczek z krótkimi historyjkami, gdzie bohaterowie przechodzą od razu do akcji. Nie ma tam europejskich "pęczniejących jeansów", "uniesień na łonie natury", "porywów miłości". Jest po prostu ostre rżnięcie i nikt się nie oburza. Ponoć mężczyźni chętnie podbierają te książeczki paniom, pomimo że prócz historyjek znajdują się tam też porady jak ugotować ryż i szybko zrzucić 5 kg. Brakuje mi takich czasopism na rynku europejskim. Ale to temat na inny wpis...

środa, 11 kwietnia 2012

Już nie tak zimno w stópki.

Pamiętacie jak ostatnio Wam marudziłam, że od wakacji dzieli mnie ogromna czasoprzestrzeń? Wspominałam z rozrzewnieniem lato w Dani i pisałam o mojej ulubionej stolicy europejskiej, czyli Kopenhadze. To się nazywa myślenie życzeniowe! Okazało się, że majówkę (która tak naprawdę w Niemczech nie istnieje, ale przemilczę ten fakt) spędzę w stolicy Dani! A dokładnie żeglując do niej na s/y Magnolia ze Szczecina. Los mnie kocha i sprawia mi niesamowite niespodzianki. Taki tygodniowy rejs dobrze mi zrobi, bo przypomnę sobie nawigację, przetestuję sekstant męża, aby być lepiej przygotowaną na regaty, które tuż, tuż.

A jeśli pogoda nie będzie nam sprzyjała to może skoczymy tylko do Stralsundu, ale nie zamierzam się smucić z tego powodu, ponieważ ja kocham wszystkie miasta Hanzy. I małe i duże. 

Mam nadzieję, że już niedługo to ja będę oglądała Syrenkę z perspektywy żaglówki.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Jak jeść, żeby przeżyć. :-)

Pewnie pamiętacie, jak Wam marudziłam, że musiałam z mamą włożyć ogrom pracy w przygotowanie wieczerzy wigilijnym w zeszłym roku. To były pierwsze rodzinne święta po moim zamążpójściu. Aby w przyrodzie była równowaga Wielkanoc organizowała teściowa ze szwagierką (umówmy się... głównie to jednak kobiety rządzą w polskich kuchniach), więc ja z mamą miałyśmy bardzo ambitne zadanie, aby upiec sernik. Na nasze potrzeby domowego świętowania ugotowałyśmy jeszcze żurek, upiekłyśmy szynkę i przygotowałyśmy pyszną sałatkę z selera naciowego, ananasa, płatków migdałowych i piersi z kurczaka. No i nie obyło się bez mazurka. W tym roku wyszperałam tradycyjny polski przepis na ciasto kruche do mazurka i zdecydowałam się na pieczenie z gotowanym żółtkiem. Efekt był niesamowity, ponieważ ciasto wyszło ekstremalnie kruche i delikatne jak piaseczek. 

Co do piaseczku... To jak co roku od 8 lat wybraliśmy się w Wielkanocny Poniedziałek nad morze. Prognozy nie były zbyt obiecujące, jednak pogoda dopisała. Było chłodno, ale słonecznie i bezwietrznie. A dzień wcześniej w Wielkanocne popołudnie poszłam z mężem na przechadzkę do pięknego szczecińskiego parku, aby wszystkie wielkanocne łakocie miały szansę ułożyć się w naszych brzuchach. Zachód słońca, śpiewające ptaki, kaczki w tęczy z wody z fontanny i resztki zaskakującego śniegu. Wielkanoc była w tym roku bardziej jak Boże Narodzenie, ale nie próbuję się kłócić z naturą. 

Zawsze kiedy słyszę o świątecznym obżarstwie to zalewa mnie zimna krew. To prawda, że w Polsce tradycja nakazuje mieć suto zastawiony stół i co to by goście pomyśleli, gdyby ich podjąć tylko jednym rodzajem pieczystego i suchą drożdżówką. Ameryki nie odkryję, ale wydaje mi się, że między meandrami szynek, jajek, bab i mazurków jest jeszcze miejsce na miłą rozmowę, wymianę uśmiechów, podkarmianie psa, który leży pod stołem. Nikt nie nakazuje jedzenia ton smakołyków. A jeśli nie potrafimy się powstrzymać to zawsze można odpokutować spacerem, nawet w zimny wietrzny dzień, a przyjemność z powrotu do domu i łyk ciepłej herbaty będą jeszcze większe.

Wielkanocny poranek.


Setki platanów czekają na wiosnę

A ja razem z nimi.


Park Kasprowicza

Wielkanocny poniedziałek
Tradycyjna wielkanocna wycieczka nad morze.

Nie ma nic bardziej kojącego niż widok tafli morza.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Co na obiad. Tydzień 2



Poniedziałek: Blätterteigzopf (czyli po polsku warkocz z ciasta francuskiego) faszerowany fetą, mięsem piersi kurczęcia, podsmażaną papryką, cebulą i czosnkiem, wszystko okraczone parmezanem
Wtorek: Risotto bianco podane z piersią kurczęcia oraz liśćmi rzodkwi, a wieczorem grzeszne Frühlingsrollen u Wietnamczyka, które popijaliśmy Bubble Tea (nigdy tego nie pijcie! smakuje jak mydło!)
Środa: Łosoś grillowany z karmelizowaną marchwią i lava cake z toffi
Czwartek: Pyszny krupnik ugotowany przez mamę. Ach te wcześniejsze powroty do domu...
Wielki Piątek: Dziś pościmy.
Wielka Sobota: Dziś też pościmy, ale i tak nie za bardzo jest czas na jedzenie, bo najpierw spacer z psem, szybkie mycie podłóg, zagniatanie kruchego ciasta, a potem pędem do Berlina na oglądanie mieszkania. Mam nadzieję, że uda nam się je wynająć! A w Berlinie jarski falafel w Babelu.
Wielkanoc: Śniadanie u teściów. Co za rozkosz nie musieć nic gotować na Wielkanoc!

PS. Upiekłyśmy tylko słynny sernik mojej mamy, na który przepis podam już wkrótce!

wtorek, 3 kwietnia 2012

W marcu...

Miesiąc dobiegł końca, a ja postanowiłam, że rozpoczynając od marca będę robiła podsumowania. Może nie do końca podsumowania, ale chciałabym, żeby na blogu został ślad po tym, co mnie w tym miesiącu urzekło, zdenerwowało, dotknęło, dzięki czemu się uśmiechnęłam albo uroniłam łzę.

1. Found in translation. Deutsche + Guggenheim. 

Found in translation
Wystawa w Deutsche+Guggenheim już od dawna kusiła mnie swoim programem. W poniedziałki wejście jest darmowe, więc nie odmówiłam sobie przyjemności, aby się tam wybrać.

Kilka słów z Deutsche + Guggenheim Magazin i ode mnie. W dzisiejszym zglobalizowanym świecie potrzeba komunikacji ponad granicami jest nieunikniona. Tłumaczenie stało się istotnym środkiem dla wyjaśniania rzeczywistości. O tłumaczeniu jest zatem ta wystawa. Kiedy czytałam folder zastanawiałam się jak artyści pokażą tak nieplastyczny fragment rzeczywistości jak tłumaczenie. W końcu cały proces odbywa się w głowie, a jedynie jego efekt końcowy to zapis na papierze lub ekranie monitora. Znaki same w sobie służą w tym wypadku po przekazania treści i nie są żadną formą wyrazu artystycznego jak np. w grafitti. Jak mały i prosty jest mój móżdżek okazało się na wystawie, która mnie urzekła. Film artystki Patty Chan The Product of love pokazujący jej wyimaginowany romans z guru wszystkich tłumaczy i jednocześnie wpływ tego guru na dzisiejszy proces tłumaczenia to mój nr 1 tej wystawy. Kolejną ciekawą instalacją było to, co od dziecka sprawiało, że chcę tłumaczyć. Alejandro Ceasarco w Dante/Calvino pokazuje 10 różnych wersji pierwszych stron angielskich tłumaczeń Piekła. Można było dostrzec jak angielski się zmieniał, a wraz z nim wiedza tłumaczy i ich podejście do obu języków. Pomyślałam, że tłumacze mają ogromne zadanie, ponieważ aktywują oni kulturę z obu stron, czyli języka z którego i na który tłumaczą. Proste i niesamowite. Niestety wystawa dobiegła już końca, jednak na długo pozostanie w mojej pamięci.

2. Szum wokół Kasi Tusk i jej bloga. Wszystko zaczęło się od artykułu dwóch pań, które o blogosferze i o Kasi Tusk pojęcia nie mają. Po lekturze (w wielkich bólach) doszłam do wniosku, że panie chyba mają jakiś kompleks, że chyba w życiu im nie wyszło, to co sobie założyły i dziś jad i kwas przelewają na papier, wytykając (tylko co? sukces? życiowe powodzenie?)  tym, którym się udało. Najlepszym komentarzem jest kilka słów Wojciecha Orlińskiego, który wniósł w gorącą dyskusję o konsumpcjonizmie, podporządkowaniu schematom społecznym, wiernopoddańczości i antyfeminizmie głos rozsądku. Oczywiście jego artykuł jest gorzki, ale z całej afery wyciągnął jeden bardzo interesujący wniosek o sytuacji społeczno-politycznej w Polsce, o którym pisze w ostatnich akapitach. Polecam lekturę.

3. Moje blogowe odkrycie miesiąca to niesamowicie inspirujący blog Hei Astrid (link). Kilka miesięcy temu urodziła dziecko, w międzyczasie z mężem remontowała dom, mieszka w Bergen, biega z wózkiem po górach, kocha morze, pokazuje nam piękne zdjęcia, ma cudowne wnętrze, podróżuje we wspaniałe miejsca, dobrze je i gotuje, dzieli się inspirującymi rzeczami, pokazuje ciekawe blogi. Och i ach. Na pewno nie bez znaczenia jest fakt, że wszystko jest ubrane w czarującą norweską scenerię. 

4. Kuchenne odkrycie miesiąca to powrót do sprawdzonych przepisów z książki "Kuchnia Neli". Pani Nela Rubinstein jawi mi się jako kochana ciocia, która potrafi być surowa, jednak gdy wkracza do kuchni i przyodziewa fartuch staje się królową garnków, noży, czekolady i mięs. Uwielbiam tę książkę, jej lekko ironiczny nastrój, historie licznych przeprowadzek i gości, których przyjmowała w swoim domu. To wspaniale, że napisała tę książkę, bo bez niej byłabym uboższa w wiele przepisów, ale też w pewne aroganckie podejście do gotowania.



Kuchnia Neli Nela Rubinstein
w tłumaczeniu Elżbiety Jasińskiej
Wydawnictwo Polonia
Warszawa 1990

5. Moje największe skandynawskie znalezisko z tego miesiąca to strona soscandinavian.com. Już Wam wspominałam o mojej ogromnej słabości do Skandynawii. Wciąż buszuję w sieci, przeglądając blogi szczęściarzy, którym przyszło mieszkać w tej części Europy. So Scandinavian to serwis, gdzie znajdziemy ciekawe informacje na temat miejsc, architektury, disajnu i sztuki wytwarzanej przez Szwedów, Norwegów i Duńczyków. Jednak mnie najbardziej urzekł dział z różnymi miejscami, gdzie można przeczytać historię ludzi, którzy porzucili miasto na rzecz fantastycznych malutkich domków na wybrzeżu. Och, gdybym tylko miała taki widok z okna:

So Scandinavian

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Co na obiad? Tydzień 1.

Podpatrzyłam na tym blogu miły dla oka i żołądka projekt, w który autorka dzieli się z nami, czym raczyła się przez cały tydzień na obiad. Baaardzo spodobał mi się ten pomysł. Sama nie zawsze mam czas obfotografować to, co ląduje w moim brzuchu, a chętnie powiedziałabym Wam, co wyszło spod noża albo na co wydałam pieniądze w barze lub restauracji lub co podała mi na stół mama lub teściowa.

Szczególne brownie

Zapraszam każdego do projektu!

Poniedziałek: Pasta Broccoli z tego przepisu. Ja dodałam jeszcze grillowaną pierś z kurczaka.
Wtorek: Quiche na cieście francuskim z kurczakiem, bazylią i delikatnym sosem śmietanowo-serowym podane na roszpunce z octem balsamicznym
Środa: schab w parmezanowej panierce z pieczonymi burakami i fetą
**wieczorem idziemy na domówkę, więc zamierzam upiec najlepsze fingerfood świata: candied bacon bites, czyli zapiekane daktyle nadziewane migdałami, owinięte w plastry bekonu oraz szczególne brownie (przepis wkrótce)
Czwartek: późno wieczorne sushi zamawiane przez telefon z Sushi4You, najlepsze jedzenie na kaca
Piątek: spędzony w podróży z Berlina do Poznania i z Poznania do Szczecina, udało mi się dopiero późnym wieczorem zażyć ciepłego posiłku, a była to kanapka Szefowej w McDonald. Och, jestem straszna, wiem. Ale mam słabość do tego fast foodu i żadne filmy i maltretowaniu kur tego nie zmienią.
Sobota: weekend spędziłam przy remoncie Daru Szczecina, więc mama uraczyła mnie wspaniałą marynowaną polędwiczką z estragonem, cząbrem i kminkiem mielonym. Wspaniałości, ale wiadomo, że mamy zawsze gotują najlepiej
Niedziela: no i mama poszła na fitness i zostawiła mnie po ciężkiej pracy przy szlifowaniu nadbudówki z pomidorową. Była pyszna, ale musiałam potem dojeść dwoma kawałkami pysznego sernika wiedeńskiego, który był jeszcze ciepły, gdy wróciłam do domu.