środa, 19 grudnia 2012

Adwentowe smutki.

Dziś nie będzie jadłospisu na cały tydzień. Nie będzie też żadnego przepisu. Miały być grudniowe inspiracje i miał być list z Berlina, miał być przepis na makaroniki migdałowe. Ale nie będzie nic z tego...

Będzie za to wiele smutku i wiele łez. Choć za moment wychodzę z domu na imprezę bożonarodzeniową moje myśli zaprząta jedynie jedna sprawa: śmierć. Wiem, to nie jest temat na radosny, świąteczny wpis. Spadła na mnie niespodziewanie, choć mogłam się na nią przygotować. Nie zrobiłam tego, bo kto przy zdrowych zmysłach myśli na co dzień o śmierci... Swojej, bliskich, najbliższych. 

Już za kilka dni usiądę do stołu z rodziną, z najdroższymi mi ludźmi i wiem, że za rok może być nas mniej. Będę na pewno mocno trzymała za rękę mojego męża, uśmiechała się do moich rodziców. Na pewno będę się wzruszała przy słuchaniu kolęd i rozpakowywaniu prezentów. Na pewno uronię łzę wzruszenia. 

Ale wciąż będę myślała o Tobie, którą nie zawsze rozumiałam, ale zawsze szanowałam i w głębi duszy będę miała nadzieję, że śmierć zgubi Twój adres i za rok spotkamy się znowu.



Życzę Wam dobrych świąt. Cieszcie się nimi. I nie myślcie o śmierci.

wtorek, 11 grudnia 2012

Co na obiad? Tydzień 17.

Z opóźnieniem, ale jestem!

Poniedziałek: Dürum Döner z serem feta i mięsem z kurczaka. Taki dzień był dziwny. Wstaliśmy o 5 rano, o 6.00 siedzieliśmy już w pociągu, a o 8.00 byliśmy w Berlinie. Przyznam, że nie chciało mi się niczego gotować, dlatego w drodze do domu kupiłam sobie cieplutkiego kebaba, ale nie w bułce, a w placku. No cóż... Czasem mogę sobie pozwolić. W końcu mieszkam w Berlinie.
Wtorek: Niczym meksykańska matrona ugotowałam wielki gar chili con carne. Starczy na dwa dni. Czasami jadamy go z ryżem, czasami z tortillą. Zawsze jest pyszne i niesamowicie rozgrzewa po powrocie do domu, który najczęściej spędzam na rowerze, a mój tyłek przymarza do siodełka.
Środa: Chili con carne.
Czwartek: Sałatka z kurczakiem, czyli ulubione danie mojego męża. Na sałacie fryzowanej ułożyłam czarne oliwki, pomidorki, ogórek, czerwoną paprykę, kawałki kurczaka, prażone orzechy. Podaję z dressingiem a la Sylt.
Piątek: Krem pomidorowy ze świeżą bazylią.
Sobota: Kebab, w miejscu, które wiele osób nam polecało. Niestety ja nie była to żadna berlińska doskonałość. Za to wieczorem raczyłam się pysznym grzańcem z prądem w postaci likieru z moroszki.
Niedziela: Kurczak pieczony, czyli najlepsze comfort food na świecie!

Za niedługo wybieram się na tzw. Weihnachtsfeier, czyli imprezę bożonarodzeniową. Ustaliliśmy, że każdy przynosi jakieś małe co nie co. Myślałam o cinnamon rolls Nigelli, ale piekłam je już kilka razy i chętnie spróbowałabym czegoś nowego. Polećcie mi jakieś fajne bożonarodzeniowe fingerfoods, niekoniecznie na słodko. 

czwartek, 6 grudnia 2012

Ale nie utonęłam!

I co było dalej?
Pierwsza część mojej żeglarskiej przygody do przeczytania tutaj.

W 2006 roku jesienią miasto Szczecin zorganizowało coś w rodzaju castingu do reprezentacji miejskiej we wspaniałych regatach The Tall Ships Races. Czym jest ten wyścig? Pierwszy odbył się 11 lat po zakończeniu II wojny światowej. Angielska organizacja, dziś znana pod nazwą Sail Training International miała dwa cele: przywrócić do życia gnijące w dokach wind jammery i zjednoczyć skłócone po wojnie kraje. Na żaglowcach pływają głównie młodzi ludzie, dla których taki rejs czasami jest początkiem wspaniałej przygody. W wyścigu zaczęły brać udział też mniejsze jednostki i w ciągu kilku lat wyewoluowały cztery klasy regatowe: klasa A, czyli największe żaglowce powyżej 150 stóp (w tym roku w tej klasie wygrał polski żaglowiec sts Fryderyk Chopin), klasa B to tradycyjne żaglowce w nieco mniejszych rozmiarach, klasa C to jachty do 100 stóp, w której pływa s/y Dar Szczecina. Klasa D różni się jedynie możliwością żeglowania pod spinakerem.





Każdy etap regat rozpoczyna się wielkim świętem portowym oraz paradą żaglowców. Mieszkańcy nadmorskich miast mogą zwiedzać łodzie, a później podziwiać je pod pełnymi żaglami. Najlepszy widok jednak mamy my, czyli żeglarze. Wyobraźcie sobie jedzenie obiadu na pokładzie i oglądanie takich widoków. Zdjęcia, które Wam pokazuję pochodzą z zatoki na Atlantyku w pobliżu Kadyksu.

Wracam jednak do 2006 roku i wyboru reprezentacji miasta. Dostałam się do niej i już na początku lutego trafiłam na warsztaty marynistyczne. Poznawałam na nich załogę, uczyłam się etykiety żeglarskiej (a także polskiego nazewnictwa, ponieważ większości nauczyłam się w Niemczech), ćwiczyłam różne tańce, ponieważ w portach goszczących każda jednostka przechodzi przez miasto w paradzie załóg, która wygląda niczym karnawał w środku lata. Żeglarze są poprzebierani, tańczą, wyciągają z tłumu ludzi, tańczą z nimi, śpiewają. Atmosfera jest pierwszorzędna, ale warto się najpierw przygotować! Niestety w trakcie trwania tych warsztatów miałam niemiły wypadek, który przekreślił mój udział w regatach jako reprezentantki miasta. Zaczęłam już sobie szukać miejsca na jakiś inny letni rejs, jednak po kilku miesiącach zadzwonił do mnie kapitan Daru Szczecina z pytaniem czy nie reflektuję mimo wszystko na udział w The Tall Ships Races. Nie wiecie jak wielka była moja radość! Tym bardziej, że na warsztatach poznałam chłopaka, który trochę zawrócił mi w głowie. Kilka tygodni przed regatami znów zaczęłam przyjeżdżać na przystań. Łódź wymagała przygotowań przed wypłynięciem nad morze, dlatego tylko kiedy mogłam pojawiałam się, aby pomagać załodze w pracach portowych. Odświeżyłam kontakt z chłopakiem, którego poznałam na warsztatach. Do dziś pamiętam, kiedy po czerwcowym zlocie żaglowców, w którym również braliśmy udział podszedł do mnie i zapytał, czy nie zechciałabym mu pomóc w zakupach przed rejsem (wyobraźcie sobie zakupy na miesiąc dla 12 osobowej załogi!). Zgodziłam się i tym sposobem mojemu przyszłemu mężowi udało się zdobyć mój numer telefonu. Zawrócił mi w głowie swoją świetną bryką: Fiat 126p w kolorze brudnego piasku. No i oczywiście swoim ogromnym doświadczeniem żeglarskim.

Właśnie skończyłam 18 lat. Czyszczę pokład po urodzinowej imprezie.

Na pokładzie sts Fryderyk Chopin. Pierwsze zdjęcie z moim przyszłym mężem.
 
Na regatach skończyłam 18 lat, impreza odbyła się na rufie Daru Szczecina. Poznałam mojego przyszłego męża. Płynęłam pod polską banderą z najwspanialszym kapitanem w Polsce. Czego chcieć więcej?

s/y Dar Szczecina


I tak to się zaczęło. Wspólne regaty bardzo nas zbliżyły. Do dziś s/y Dar Szczecina jest naszym 'love boat', a jego kapitan naszym Ojcem Chrzestnym. Obydwoje kochamy żeglarstwo i nie wyobrażamy sobie roku bez jakiegoś rejsu, a nawet dwóch. W ostatnie lato udało mi się spełnić moje marzenie: żeglowałam na Atlantyku. Teraz czas na marzenie mojego męża: przepłynięcie przez Atlantyk. Warto mieć marzenia, ale jeszcze bardziej warto mieć z kim je spełniać.




Oprócz rejsów i regat od kilku lat angażuję się jako tzw. liason officer (oficer łącznikowy) podczas Zlotu Oldtimerów w Szczecinie. Święto SailSzczecin istnieje już od wielu lat i jest wyrazem związku Szczecina z morzem. Wiele żaglowców z całego świata przypływa do mojego rodzinnego miasta i potrzeba niezliczonej ilości osób, aby święto przebiegało bez problemu. Liason jest łącznikiem pomiędzy załogami a organizatorem. Kocham tę pracę, bo żeglarze to wielka światowa rodzina. Co roku zajmuję się załogami z Niemiec lub Holandii, a mój mąż jeśli tylko może przyjeżdża do Szczecina i razem korzystamy z niesamowitej okazji, aby popływać na często ponad stuletnich jednostkach. Co roku poznaję niesamowitych ludzi i ich niezwykłe żeglarskie przygody.


Co roku żeglujemy z mężem w grupie znajomych. Czasami pogoda pozwala na żeglarstwo czasami tylko na jachting. Ale najważniejsza jest dobra zabawa i odseparowanie od brzegu. Kocham uczucie, kiedy po tygodniu, albo dłużej wracam z morza na ląd i wszystkie sprawy doczesne opływają mnie niczym rybę.

Wolność, którą daje mi żeglarstwo nie jest porównywalna z niczym innym, dlatego wiem, że największą tragedią dla mnie byłaby utrata możliwości kontaktu z morzem...


Kilka zdjęć z moich żeglarskich wypraw:

Po 3 dniach sztormowania na zatoce Biskajskiej

Załoga suszy absolutnie wszystko. Sztorm i tak był dla nas łaskawy.

Stali towarzysze na Atlantyku.

Czasami bywa śmiesznie.

A czasami bywa pracowicie.

Czasami bywa wysoko.

A czasami ciekawie.

Dublin. Miasto, które zdobyło moje serce, choć wcale się tego nie spodziewałam.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Co na obiad? Tydzień 16.

Jedna potrawa, tysiące wspomnień...


Poniedziałek: Ziemniaki pieczone z łososiem na świeżym rozmarynie. Kremowy serek z czosnkiem i koperkiem do ryby. Sałata rzymska z pomidorami i musztardowym dressingiem.
Wtorek: Marynowane ćwiartki z kurczęcia pieczone z warzywami (cebula, cukinia, pomidory, papryka, ziemniaki) z ryżem basmati.
Środa: Spaghetti z piersią z kurczaka i cukinią w sosie gorgonzola.
Czwartek: Mąż mnie zupełnie zaskoczył, ponieważ zabrał mnie do naszego osiedlowego Hindusa świętować jego nową pracę. Zamówiłam najzwyklejsze chicken curry, ale zamiast ryżu poprosiłam o pieczywo chapati. Przypomniała mi się moja niesamowita przygoda, którą przeżyłam kilka lat temu w Indiach... Chciałabym tam jeszcze kiedyś pojechać.
Piątek: Conchiglioni zapiekane z pomidorami, kawałkami kurczaka i serem gorgonzola oraz ze sporym dodatkiem świeżego rozmarynu.
Sobota: Pieczony łosoś nadziewany koperkiem i czosnkiem, piure ziemniaczane, surówka z kapusty, marchewki i pora. Nie ma to jak weekendowy wypad do rodzinnego domu :)
Niedziela: Lasagne szpinakowa według jedynego słusznego przepisu mojej mamy. Pycha!  

Pierwszy weekend adwentu minął szybko, ale miło. Mama pomogła wybrać mi sukienkę na imprezę bożonarodzeniową, która już za 3 tygodnie, święty Mikołaj powoli zaczyna kompletować prezenty dla bliskich. Spotkałam moich znajomych ze Szczecina, odwiedziłam drogą przyjaciółkę, wobec której los jest niezwykle niesprawiedliwy, zjadłam przepisowe śniadanie z teściami i obiad z moimi rodzicami. W porannym pociągu do Berlina zastanawiałam się co będzie z nami za kilka lat. Czy zostaniemy w Niemczech, czy wrócimy do Polski... Może żadna z tych alternatyw nie jest przyszłościowa. Myślałam nad zimowym wyjazdem do Austrii, nad letnim rejsem po Bałtyku (może po Adriatyku). Czy Wy też tak lubicie planować?

czwartek, 29 listopada 2012

A jesienią...

Październik minął. Nie wiem kiedy. Listopad minął, udało mi się chwycić go za nogi. Czas ucieka mi między palcami, nawet nie zauważyłam kiedy skończyło się lato, a zaczęła jesień. Boże Narodzenie tuż tuż. W kalendarzu zaczęłam zapisywać pomysły  na prezenty. Na szczęście mi ich nie brakuje. Nie czuję, żebym marnowała czas, bo wciąż robię coś ciekawego, nie nudzę się, zawsze staram się zjeść jeden pyszny i ciepły posiłek w ciągu dnia, więc chyba nie jest tak źle. Ale potrzebuję raz w tygodniu mieć dzień bez budzika. Czasami jest to niedziela, a czasami środa czy czwartek. Zawsze staram się znaleźć czas na małe przyjemności, które mnie inspirują. O niektórych z nich tutaj:


1. Film, który pojawił się niedawno na stronie Chanel. Ten, kto kocha styl Marylin tak jak ja pewnie podzieli mój zachwyt nad tym małym dziełem. Najśmieszniejsze jest to, że nie lubię tego zapachu... 

2. W berlińskim muzeum fotografii można oglądałam po raz drugi wystawę o jednym z większych fotografów naszych czasów, czyli o Helmucie Newtonie. Jego mieszkanie, plan zdjęciowy, ulubiony samochód, wszystkie wydawnictwa, film o jego pracy, wycinki z gazet, ulubione (także te niegrzeczne) gadżety, które później znalazły się na jego zdjęciach. To wszystko widziałam już kiedyś... Tym razem do Muzeum Fotografii (które wspierane jest przez fundację im. Helmuta Newtona) wybrałam się, aby podziwiać serię zdjęć z albumów White Woman, Sleeples Night i Big Nudes. Uwielbiam zdjęcia

Hemut Newton 'Veruschka'

3. Pisałam wam już wcześniej o moim pierwszym przeczytanym w życiu romansie. Ostatnio zdażyło się tak, że musiałam dużo podróżować pociągiem, a nie miałam, żadnej książki. W dworcowej księgarni kupiłam najgrubszą książkę, którą znalazłam na półce. A była to "Cukiernia pod Amorem" Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. Nie będę się rozpisywać nad fabułą. Powiem Wam tylko, że trylogię pochłonęłam szybciej niż ciepłą pizzę margaritę. Wszystkie części są dobrze napisane, książkę czyta się bez wysiłku i takich powieści właśnie szukam na długie podróże berlińskim metrem. Trylogia opowiada o przeplatających się losach trzech rodzin od powstania styczniowego, aż do zakończenia II wojny światowej. Mojej miłości do historii umiejscowionych na przełomie XIX i XX końca nie ma, dlatego przejdźcie od razu do punktu 4.

4. Downton Abbey to brytyjski mini serial. Skończyłam właśnie 3 serię i jestem niepocieszona. Uwielbiam okres w historii Europy tuż po rozpoczęciu XX wieku. Pierwsza seria tego serialu rozpoczyna się niedługo przed I wojną światową. W pałacu Downton Abbey oglądamy losy brytyjskiej arystokracji i jej służby. Wątki przeplatają się, o dziwo nie ma zbyt wiele romansu, więcej jest historii i polityki oraz problemów obyczajowych jak wyzwolenie kobiet. Uwielbiam ten serial za dbałość o szczegóły. Poszczególne odcinki kręcone są w oryginalnym pałacu, bohaterowie noszą na sobie doskonale wykonane stroje, mówią nienaganną angielszczyzną. Za każdym razem, gdy go oglądam czuję się jakbym obchodziła małe święto. Co do świąt: już nie mogę się doczekać odcinka specjalnego, który wyjdzie przed Bożym Narodzeniem.




5. Wciąż jeżdżę na moim rowerze i na razie pogoda sprzyja, więc nie zamierzam z niego zsiadać. Pamiętacie jak Wam opowiadałam, ze we wrześniu mój stary rower został brutalnie skradziony? Nie mogłam się z tym pogodzić, ponieważ zjeździłam na nim kawałek: Poznań, cały Bornholm, okoliczne lasy w mojej rodzinnej miejscowości, no i cały Berlin. Jednak żałoba nie mogła trwać zbyt długo, ponieważ potrzebowałam szybko nowego środka lokomocji. W Szczecinie kupiłam różową kolarzówkę szwedzkiej firmy Monark Crescent. Zmieniłam w nim kierownicę i siodełko i mam nowy miejski rower. Tym czasem chciałam Wam pokazać kilka inspirujących zdjęć dla rowerzystów (a chyba przede wszystkim dla rowerzystek!)



Mój ukochany rower Motobecane na Bornholmie.


6. Świąteczny nastrój na skandynawskich blogach: 






7. Coś z mojej działki , czyli krótki film mojego autorytetu w świecie translatoryki.

No to teraz czekam na święta!

poniedziałek, 26 listopada 2012

Co na obiad? Tydzień 15.

Chatka Babuni

W poprzedni weekend oddałam się rozmowom z mężem na temat tego, że gotuję za mało tradycyjnego jedzenia. Wysłuchałam litanii: kotlet schabowy, mielone, karkówka, krokiety, pierogi i tak dalej... W poniedziałek postanowiłam wyjść na przeciw oczekiwaniom mojego męża i na talerzu pojawiły się:

Poniedziałek: Krokiety nadziewane gotowaną piersią z kurczaka i warzywami z włoszczyzny. Panierowałam je w jajku i otrębach. Pycha!
Wtorek: Faszerowana papryka. Do środka trafiło mięso wołowe, ajvar i bakłażan.
Środa: Naleśniki i krokiety. A tak naprawdę to przez cały dzień prawie nic nie zjadłam. Czułam się okropnie i ledwo wyszłam z domu do pracy...
Czwartek: za to odbiłam sobie w czwartek. Popołudniu wsiadałam w Eurocity i pojechałam do Poznania odwiedzić moją ukochaną przyjaciółkę. Zabrała mnie do świetnej knajpy Chatka Babuni, w której zajadałyśmy się pierogami z pieca. Ja wybrałam pierogi Amsterdam z trzema serami (chedar, gouda i camembert) a moja przyjaciółka doskonałą Włoską Robotę z aromatycznymi pomidorami i sosem gorgonzola. Do tego piłyśmy pyszną domową lemoniadę z miętą.
Piątek: Wylądowałam z w cudownej miejscowości Wągrowiec, a raczej na jego obrzeżach w lesie. Z moją przyjaciółką grzałyśmy się przy kominku w jej rodzinnym domu. Gołąbki jej mamy byłyby cudem tego dnia, gdybyśmy nie pojechały do Wągrowca na pyszne pączki. Polecam wągrowiecką cukiernię Królewską i jej pączki z ajerkoniakiem.
Sobota: W sobotę wróciłyśmy do Poznania, aby świętować urodziny mojej przyjaciółki. Wróciłyśmy też do Chatki Babuni, ponieważ koniecznie chciałam, aby mój mąż zjadł kotleta schabowego. Chyba wiecie dlaczego... Mogę Wam go polecić z czystym sumieniem! Był wielki jak talerz, świetnie doprawiony, a do tego usmażony na smalcu. Czego chcieć więcej? (chyba, żeby nie miał tylu kalorii...) Tak samo polecam pierogi z pieca o sympatycznej nazwie Łośki, z kremowym nadzieniem i łososiem.
Niedziela: Po kilku godzinach w pociągu i całonocnej imprezie jedyne o czym myślałam to ciepła zupa miso i sushi.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Co na obiad? Tydzień 14.

Poniedziałek: Conchiglioni ze szpinakiem, kurczakiem i parmezanem. Szpinak zawsze doprawiam szczodrze czosnkiem i gałką muszkatołową.
Wtorek: Krem pomidorowy ze świeżą bazylią i kleksem jogurtu.
Środa: Po zakończonym evencie, który współorganizowałam nasz dyrektor szczodrze nas nakarmił ciepłą pizzą i postawił skrzynkę piwa, za które jako rowerzystka podziękowałam.
Czwartek: Kebab w drodze ze szkoły do pracy. Mówiąc szczerze to średni :/
Piątek: Krem z pora, którego porządną porcję zamroziłam i zamierzam nią obdarować męża w przyszłym tygodniu.
Sobota: Rosół z frykadelkami, cepelin, syrniczki w szczecińskiej restauracji Ukraineczka.
Jeśli miałabym komuś polecić dobrą kuchnię w Szczecinie to na pewno na jednym z pierwszych miejsc znalazłaby się Ukraineczka z wyśmienitą litewską i ukraińską kuchnią. Cepeliny przypominają mi o dziadku z Wilna, który gotował najlepsze. Moim ulubionym daniem są draniki z mięsem, ale trzeba poświęcić na ich zjedzenie dobre 40 minut, bo porcje są ogromne! Może kiedyś przygotuję subiektywny przewodnik po Szczecińskich restauracjach??
Niedziela: Chicken curry. Takie comfort food na niedzielę. A wieczorem powiesiłam lampki w kuchennym oknie, upiekłam cynamonowe bułeczki i zaparzyłam herbatę. Zrobiło się świątecznie. Mam ochotę siedzieć w łóżku cały dzień, czytać gazety i książki, przytulać się do męża i oglądać sikorki, które wyjadają orzeszki z mojego karmnika. Zima...



Wiecie, że do świąt zostało tylko 5 tygodni? Bardzo tęsknię za rodzinnym domem, za moją mamą, z którą spędzę długie godziny nad wigilijnymi potrawami, za tatą, z którym pewnie utknę w korku w drodze po choinkę. To będzie nasz czas, nadrobimy rozmowy, pouśmiechamy się do siebie, będziemy robić głośniej radio, z którego będzie rozbrzmiewać Trójka. Będziemy się zastanawiać czy Mikołaj w tym roku utrafił z prezentami i czy w drugi dzień świąt będziemy w stanie ruszyć się z domu nad morze...

niedziela, 18 listopada 2012

Kto raz nie tonął, ten nigdy się nie dowie.

Wszystko zaczęło się w wakacje w 1997 roku. Jako mała dziewczynka zostałam wysłana na obóz sportowy, na którym żeglarstwo odgrywało jedną z głównych ról. Chciałoby się powiedzieć, że wszystko się tam zaczęło i o mały włos a by się tam nie skończyło. Nasza trenerka okazała się "niedobrą panią", którą dziś nazwałabym po prostu suką, nienawidzącą dzieci. Dlaczego tacy ludzie imają się pracy, której nie znoszą? To pozostanie dla mnie tajemnicą do końca życia.

Jak każdy maluch zaczynałam od wywijania w małej mydelniczce z kawałkiem żagla, czyli w optymiście. Nie trwało to długo, bo żeglarstwo zaliczyłam do rzeczy, których nigdy robić nie zamierzam. Rosłam w nieświadomości, co tracę zajęta treningami pływackimi (a jednak nie odeszłam od wody!). Szło mi wyśmienicie, więc nie zaprzątałam sobie głowy innymi sportami, a już na pewno nie żeglarstwem. Aż do momentu kiedy jako nastolatka wyjechałam ze znajomymi nad jezioro na pojezierzu Drawskim. Okazało się, że mój serdeczny przyjaciel jest zapalonym żeglarzem i przedsięwziął sobie misję nauczenia nas zwrotów i innych manewrów. Oczywiście jak to młodzież... Wszyscy mieli w perspektywie dobrą zabawę raczej alkoholową niż żeglarską, więc zostaliśmy we dwójkę na Omedze. On mistrz i ja uczennica. I wtedy się zaczęło! Nagle okazało się, że żeglarstwo jest tym, czego mi brakowało! Wspaniałe hobby, które pozwala odizolować się od świata zewnętrznego, skupić się na pracy i nawet na małym jeziorze zapomnieć o troskach, które zostają na brzegu. Obchodziłam wtedy 15 urodziny. Kto by pomyślał, że trzy lata później spotkam mojego męża na najpiękniejszej łodzi, na jakiej kiedykolwiek pływałam?

s/y Dar Szczecina. Niepokonana jednostka.

Leżakowanie po pokonanych Biskajach. Oczywiście ujęcie z masztu.

Biskaje. 8 stopni w skali Beauforta.

Za sterami s/y Magnolia.
Do dziś jestem wdzięczna przyjacielowi, że wtajemniczył mnie w misteria żeglarskie. Kilka miesięcy później wyjechałam do szkoły w Niemczech, gdzie doskonaliłam sztukę żeglarstwa, a ukoronowanie tych starań nadeszło wraz z pierwszym miejscem na prestiżowych regatach szkół w Kiel na corocznym święcie żeglarstwa Kieler Woche. Poznałam tam wybitne środowisko żeglarzy, którzy kochają drewniane łodzie, traktują żeglarstwo jak sposób na spędzanie wolnego czasu i stawiają je ponad każdym innym hobby. Pracowałam w firmie, która wydaje mapy żeglarskie. Trafiłam tam, ponieważ w szkole żeglowałam z synem właścicieli tej firmy. Czasami braliśmy od nich cudowny niemal 20 metrowy jacht z 1939 roku i wypływaliśmy na Bałtyk Zachodni i oba Bełty (Mały i Duży). Przygody nie było końca, do momentu, gdy trafiliśmy na słynną bałtycką krótką i niebezpieczną falę. Stary, po ponad 40 letni maszt nie wytrzymał napięcia, szkwał nadmuchał żagiel i po kilku sekundach już musieliśmy wzywać pomoc dramatycznym MAYDAY MAYDAY MAYDAY. Do końca życia nie zapomnę chwil spędzonych w tratwie ratunkowej na wysokiej fali. Oczekiwanie na SAR, czyli ratowników morskich zdawało się trwać długie godziny. Później się okazało, że było to jedynie 55 minut. Kiedy dotarliśmy na brzeg i okazało się, że nikomu z nas nic nie jest i nawet udało się przyholować łódź miałam chwilę zwątpienia. Przez godzinę, może dwie wydawało mi się, że nigdy więcej nie wsiądę na pokład. Jednaj już kolejnego dnia siedziałam za sterem nieszczęsnej łodzi i prowadziłam ją do stoczni. Jak widać żeglarstwo wciąż jest mą pasją.

Pierwszy rejs pod polską banderą


Po powrocie do Polski trafiłam do klubu żeglarskiego prowadzonego przez harcerzy i łut szczęścia oraz czysty przypadek spowodowały, że znalazłam w regionalnej prasie ogłoszenie, w którym szukano członków reprezentacji miasta w regatach The Tall Ships Races. Namawiana przez tatę wysłałam zgłoszenie i... dostałam się! Po raz pierwszy w życiu miałam płynąć pod polską banderą! I właściwie w tym momencie zaczyna się kolejna historia. Moja i mojego męża. Ale o niej w kolejnym wpisie...

Pierwszy wspólny rejs...



poniedziałek, 12 listopada 2012

Co na obiad? Tydzień 13.

Poniedziałek: O zgrozo, ale śniadanie było moim obiadem. Ot, dzień w drodze. Przynajmniej śniadanie było dobre, bo zjedzone w Public Cafe w Szczecinie. Jedno z nielicznych miejsc w moim rodzinnym mieście, które mogę polecić z czystym sercem. Choć muszę przyznać, że zauważyłam ostatnio w Polsce jakieś dziwne zjawisko, które roboczo nazywam "lans na napój". Ludzie kupują za niewyobrażalne ceny Club Mate i Afri Colę, którymi później obnoszą się "na mieście", podczas gdy w Berlinie butelka Club Mate w sklepie kosztuje nie więcej niż 1 euro... Dziwne.
Wtorek: Comfort food po szalonym tygodniu należał mi się jak nic! A więc moje ukochane spaghetti bolognese z dużą ilością parmegiano regiano... A na deser creme brulee.
Środa: Szybka sałatka z roszponki, piersi z kurczaka, świeżych warzyw i grzanek z dressingiem a la Sylt.
Czwartek: Buritto w uniwersyteckiej mensie, ale lepiej przemilczę tę kulinarną pomyłkę. Na szczęście wieczorem zrobiliśmy sobie pieczone ziemniaki z cebulą i papryką i pysznym sosem majonezowym.
Piątek: Łosoś w sosie musztardowym, ryż basmati i roszponka z warzywami i octem balsamicznym.
Sobota: Gulasz wołowy wg przepisu mamy :) Czyli obsmażone z cebulą kawałki wołowiny wrzucam do bulionu z liściem laurowym, suszonymi podgrzybkami i zielem angielskim. Gotuję ok. 2 godziny, w międzyczasie dodaję odrobinę wina wytrawnego i passaty pomidorowej. Pycha! Podaję z kaszą jaglaną i marchewką z chrzanem.
Niedziela: Byliśmy na imprezie i wróciliśmy do domu o tak nieprzyzwoitej godzinie, że aż trudno mi uwierzyć! (5.30 rano, w Berlinie metro pełne), a więc nic dziwnego, że w niedzielę o 14 leżę jeszcze w łóżku i zamawiam pizzę Chicken BBQ z mozarellą zapiekaną w brzegach ciasta.

PS. Od dwóch tygodni nieskutecznie zmuszam się do upieczenia drożdżówki wg mojego ulubionego przepisu Niezapominajki. Mam nadzieję, ze te wyznanie na blogu spowoduje, że w tym tygodniu po prostu to zrobię... Chodzi za mną te ciasto i chodzi...

sobota, 10 listopada 2012

Jestę żonę*

"Wiesz kochana, bo ty już na innym poziomie jesteś..." Słyszę te zdanie od jakichś 20 lat.

Wychowałam się w domu pełnym niezrozumiałych i skomplikowanych zdań, jako dziecko uczyłam się czytać z kodeksów mojej mamy, jako kilkulatka potrafiłam okręcić sobie wokół palca współpracowników mojego taty, zawsze kazałam mojej mamie czesać sobie warkocza, a zimą chodziłam w płaszczykach i skórzanych bucikach. Czasami miałam wrażenie, że jestem z innego świata. Godziny spędzone w gabinecie mojej mamy lub z tatą na służbie, długie dnie u moich babć czy koleżanek mojej mamy, które się mną na zmianę opiekowały spowodowały, że zawsze wydawało mi się, że jestem starsza niż naprawdę byłam. Moi rodzice nie są tak naprawdę wiele starsi ode mnie. Częściej myślę o nich jak o najdroższych przyjaciołach, mnie jak o zwierzchnikach mojego życia. Dzięki temu nigdy nie czułam się skrępowana kontaktem z dorosłymi. W pierwszej klasie podstawówki zaczęłam gotować moim rodzicom obiady, jako dziesięciolatka sama jeździłam pociągami po Polsce, nie potrzebowałam opieki, bo doskonale radziłam sobie sama ze sobą.

Kiedy zaczynałam liceum nie w głowie mi była nauka i przesiadywanie w szkole. Jedyny przedmiot, który naprawdę lubiłam to język polski. Zawsze lubiłam uczyć się o literaturze, zawsze czytałam książki stosami, zawsze lubiłam pisać. Niestety kończyłam profil medyczny, więc tego polskiego było w moim wypadku jak kot napłakał. Kiedy byłam nastolatką angażowałam się we wszystko tylko nie w szkołę, ponieważ nie znosiłam ludzi, z którymi przyszło mi się tam uczyć. Wyjazd do Niemiec w 10 klasie gimnazjum (czyli pierwszej klasie polskiego liceum) nie za wiele zmienił. Po powrocie znalazłam sobie teatr, w który wsiąkłam i młodzieżówkę jednej z partii, w której mocno się udzielałam, polubiłam się z wieloma osobami, którzy do niej należeli. Jako piętnastolatka robiłam wszystko to, co w tym czasie powinni robić dwudziestolatkowie.

Tuż przed moimi 18. urodzinami związałam się z moim obecnym mężem. Ostatnia klasa liceum była wyzwoleniem. Mój mąż jest ode mnie starszy, pokochałam jego przyjaciół od pierwszego wejrzenia. Może dlatego, że byli z zupełnie innego świata, może dlatego, że byli starsi. Ja właśnie miałam podjąć najważniejszą decyzję w moim życiu, oni właśnie kończyli studia (prawo, medycyna, ekonomia...). 

Kiedy zaczęłam studia nie potrafiłam się na nich odnaleźć. Mój tydzień istniał tylko z powodu weekendu, kiedy mogłam pojechać do mojego rodzinnego miasta, spotkać się z przyjaciółmi, rodziną, no i oczywiście z moim ówczesnym chłopakiem, który właśnie pisał swoją pracę magisterską. Czasami odwiedzał mnie w mieście, gdzie studiowałam. Na drugim roku wszystko miało się zmienić, bo mój już wtedy świeżo upieczony narzeczony wyprowadził się ze mną, jednak po kilku lukrowanych miesiącach wspólnego życia on dostał propozycję pracy w Berlinie i jej nie odrzucił. Moje życie odbywało się w trójkącie Poznań-Berlin-Szczein. W jednym mieście studiowałam, w drugim miałam narzeczonego, a w trzecim rodzinę. Między podróże wciskałam imprezy ze znajomymi ze studiów, z którymi w końcu udało mi się znaleźć wspólny język.

Niedawno zaczęłam nowe studia, trafiłam na grupę młodych osób, których nie potrafię przestać oceniać. Czy to przez to, że uważam się od nich lepsza? Nie. To chyba przez to, że jestem starsza, na wszystko patrzę z innej perspektywy. Jestem na innym poziomie. Nie mam czasu ani ochoty na studenckie plotki, bo mam o czym myśleć i czym się zajmować. W końcu jestę żonę! Praca, pranie, obiad, nauka, trochę bloga, ktoś musi posprzątać, trzeba zaplanować listę zakupów na święta, ułożyć grafik... A tu nagle mam się zająć obgadaniem beznadziejnego płaszcza tej i krzywym nosem tego. Aaaa!!!

Przyjaciółka ze studiów w Polsce odwiedziła mnie ostatnio w Berlinie. Rozmawiałyśmy o początkach naszej znajomości i muszę przyznać, że nie zaskoczyły mnie jej słowa, kiedy powiedziała, że ja od początku byłam na innym poziomie, z narzeczonym, z innym wyobrażeniem życia, nigdy nie bywałam na studenckich popijawach, bo w tym czasie czytałam niekończącą się stertę książek lub rozmawiałam z moim ukochanym. Co tu dużo mówić. Nikt mnie nie lubił.

W liceum byłam często wyśmiewana. Za to jak wyglądam, za to, że mam inne zdanie, którego najczęściej nikt nie rozumiał. Na studiach byłam obgadywana. Za to, że z nikim nie rozmawiam, że się wywyższam, za to, że nie chodzę na imprezy. W tych wszystkich oskarżeniach jest ziarenko prawdy, jednak ja po prostu od zawsze byłam na innym poziomie...

Jestę żonę...

*oryginalny zapis zdania, które wypowiedziała moja serdeczna przyjaciółka

wtorek, 6 listopada 2012

Co na obiad? Tydzień 12.

Tygodnie mijają tak szybko!!! Ostatni należał do tych, które nazywam 24/7. Przez cały tydzień było coś do roboty. Nie miałam chwili, żeby usiąść przy blogu i napisać Wam o cudownej restauracji, którą okryłam razem z mężem, ale w tym tygodniu wszystko nadrobię. Słowo Bloggera!

Poniedziałek: Makaron spaghetti z sosem śmietanowym i grillowanym bakłażanem.
Wtorek: Kuskus z kurczakiem, słodkim groszkiem i kwaskowatymi pomidorkami koktajlowymi, które wcześniej podsmażyłam na oleju, aby wydobyć z nich cały smak.
Środa: Krem z pora dla trzech... Odwiedziła mnie moja serdeczna przyjaciółka z czasu studiów w Polsce. Taka zupa jest łatwa w przygotowaniu i łatwo zwiększyć ilość składników, aby najadły się trzy osoby.
Czwartek: Razem z przyjaciółką i moim mężem wybraliśmy się na sushi do mojej ulubionej knajpki, o której już Wam wspominałam tu.
Piątek: Ponieważ obiecałam mojej przyjaciółce najlepszy (moim zdaniem) kebab w Berlinie wybraliśmy się do niepozornej budki w okolicach Hackescher Markt, czyli do Mustafa Gemüse Kebab. Okazuje się, że nie tylko ja uważam go za doskonały!
Sobota: Od rana nie miałam czasu nic zjeść! Najpierw zajęcia z moimi uczniami, potem szaleńcza pogoń za pociągiem do Szczecina, potem monotonna jazda. W końcu przyjechałam do rodzinnego miasta i ukochana mama zabrała mnie na pyszny obiad do naleśnikarni na pl. Zgody. Jeśli ktoś z Was wybiera się do Szczecina to polecam te miejsce.
Niedziela: Już dawno nie miałam okazji na zjedzenie domowego obiadku z rodzicami i mężem oraz z moim ukochanym psem, który zawsze leży pod stołem w jadalni kiedy jemy :-) Mama przygotowała dla nas sos z szynki, piure ziemniaczane i marchewkę w chrzanie oraz mizerię na wspomnienie lata. 

Co zrobić, żeby te tygodnie nie leciały tak szybko??

poniedziałek, 29 października 2012

Co na obiad? Tydzień 11.

Późne śniadania w niedzielę... Kto ich nie lubi?


Poniedziałek: Gnocchi ze szpinakiem i serem gorgonzola, pierś z kurczaka marynowana w czosnku. A wieczorem na pogaduchach u przyjaciół zjedliśmy trzy pizze! Za to jakie! Na rogu Boxhagenerstr. i Warschauerstr. jest pizzeria, w której pizza pieczona jest w kamiennym piecu opalanym drewnem. Ciasto jest cienkie i chrupiące, a składniki pierwszej klasy. Polecam! Można kupować też małe kawałki. Akurat na spacer z metra do jednej z wielu knajp na Fridriechshein.
Wtorek: Odmrożona zupa dyniowa. Dziś z mężem mamy zupełnie niekompatybilne plany dnia, więc ja po południu po powrocie do domu zjem moją porcję, a on wieczorem swoją.
Środa: Zupa dyniowa vol. 2
Czwartek: Kebab z Mustafa Gemüse Kebab. Nie będę się rozpisywać. Są gusta i guściki, ale moim zdaniem to najlepszy kebab w Berlinie. Najsłynniejszy na Mehringdamm, ale ja skorzystałam z nowego, między Hackescher Markt a Monbiju Park. Uwielbiam ich reklamę, zawsze przy niej uśmieję, bo do tej pory nie jestem pewna czy jest ona na serio czy z przymrużeniem oka:Mustafa Gemüse Kebab.
Piątek: Mąż zrobił obiad! I to jaki! Cały dzień byłam zajęta, wróciłam dopiero po 21 i jedyne o czym marzyłam to pyszna kolacja. Wiedziałam, że mój dzielny mąż coś przygotuje, ale przeszedł sam siebie. Jedliśmy pyszne szaszłyki z kurczaka, papryki, cebuli i boczku z pieczonymi ziemniakami. Jedyny problem to ilość, więc w sobotę jedliśmy...
Sobota: szaszłyki a la mój mąż z kuskusem i papryką konserwową z Turcji. Jest dużo lepsza od polskiej, bo najpierw podpiekana, a potem pozbawiana skórki.
Niedziela: Absolutny szał! W sobotę wieczorem się pochorowałam, więc mąż aby mi ulżyć w cierpieniach zabrał mnie następnego dnia do restauracji, którą poleciła mi moja koleżanka Chorwatka. Napiszę o niej w tym tygodniu!

środa, 24 października 2012

Bibliotheca Culinaria, czyli absolutny must see w Berlinie dla wszystkich, którzy kochają książki kucharskie.

Jest takie miejsce w moim byłym sąsiedztwie, które przyciąga mnie jak miód muchę. Zawsze kiedy jestem w okolicy korzystam z okazji i wsadzam głowę do sutereny na Zehdenicker Straße 16 w Mitte. Jest to księgarnia, w której są ku mojej uciesze tylko książki kucharskie! 

Właściciel podzielił ją na wiele różnych działów np. książki o potrawach na pikniki, książki z kuchnią regionalną wszystkich niemieckich krain geograficznych, książki z przepisami różnych krajów, książki o kuchni skandynawskiej, książki o urządzeniach kuchennych, książki z czasów DDR, poradniki dla pań i panów domu, poradniki z dietami, poradniki jak gotować dla jednej osoby i mnóstwo innych. Większość książek jest z drugiej (albo i nawet trzeciej... setnej) ręki. Obok biurka właściciela stoją największe skarby całej księgarni. W witrynie za szkłem można znaleźć książki kilkudziesięcioletnie i kilkusetletnie. (Powiem Wam w tajemnicy, że pracuję nad pewną ksiażką parakulinarną i udało mi się skorzystać z książki z 1934 r., którą właśnie znalazłam w tej witrynie).

Można tam też pooglądać lub kupić stare sprzęty kucharskie jak np. maszynka do wekowania, młynek do kawy czy gąsiory na wino. Ja spędzam tam zawsze mnóstwo czasu. Nigdy nie mogę się napatrzeć i naczytać. Każda wizyta jest dla mnie ogromną inspiracją.

Bibliotheca Culinaria
Zehdenicker Straße 16
10119 Berlin
www.bibliotheca-culinaria.de/






poniedziałek, 22 października 2012

Co na obiad? Tydzień 10.


Poniedziałek: Penne z kurczakiem i bakłażanem, z dodatkiem sera z niebieską pleśnią. Taki szybki obiad w biegu między szkołą a pracą...
Wtorek: Zupa z pora na bazie tego przepisu. Dodałam więcej pora (który jest obecnie śmiesznie tani), a mniej ziemniaków.
Środa: Nic nie zapowiadało nagłego wyjazdu do Szczecina (nikt nie lubi wyjazdów z powodu choroby bliskich...), ale obiad był już gotowy, więc spakowałam do pociągu sałatkę z rukoli, pomidorów, papryki i marynowanej piersi z kurczaka z grzankami parmezanowymi i dresingiem a la Sylt.
Czwartek: Z braku czasu wylądowaliśmy z mężem na lunchu w Piccolo Italia (kiedyś napiszę Wam o tym miejscu!). On jak zwykle jadł pizzę Apollo (z karczochami i jajkiem), a ja pizzę Italia (ze świeżą bazylią i pomidorami).
Piątek: Mój mąż wkrótce zmienia pracę, więc postanowił, że miło będzie zjeść razem z chłopakami z pracy lunch w amerykańskiej knajpie. Podają tam słynne w całym Berlinie Spear Ribbs, które mierzą ok. pół metra i są polane apetycznym sosem barbecue. Do tego ziemniak z folii z cream cheese. Czego chcieć więcej! Ameryka na talerzu jednak mnie przeraża i sama nigdy nie zamówiłam ogromnych żeberek. Pozostaję przy tradycyjnym cheeseburgerze, który w tym lokalu jest wyśmienity, ponieważ sam hamburger jest wykonany z siekanego (a nie mielonego) mięsa wołowego. Palce lizać. Dobrze, że przyjechałam tam rowerem, bo przynajmniej mogłam sobie wmówić, że kilka kalorii udało mi się spalić w drodze powrotnej do domu!
Sobota: Niespodziewane odwiedziny znajomej spowodowały, że po raz kolejny jedliśmy poza domem. Ale kto by narzekał, gdy do dyspozycji jest tyle pyszności? Byliśmy w Babelu, o którym możecie przeczytać tutaj.
Niedziela: Znów zupa dyniowa! Po tygodniu przerwy znów kupiłam kawał dyni za jakieś 60 centów. Ceny w tureckich warzywniakach potrafią czasami mnie skutecznie rozśmieszyć :-) Zwyczajna, na włoszczyźnie, ale za to porządnie doprawiona. Zjedliśmy ją z kleksem jogurtu i grzankami. Połowę zamroziłam, będzie na jakiś zabiegany dzień :)

niedziela, 21 października 2012

Babel. Najlepsza libańska knajpa w Berlinie.

Babel to bar, który towarzyszy mi od początku mojego pobytu w Berlinie. Przez prawie dwa lata miałam go niemal na wyciągnięcie ręki, z czego często korzystałam. Każdy powód był dobry, aby się tam wybrać. Zawsze kiedy odwiedzają nas znajomi i przyjaciele lub rodzina lądujemy w Babelu i jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby komuś nie smakowało.

Z racji, że knajpa znajduje się na Kastanien Allee* (w skrócie Kasta), bardzo w nim podrożało, jednak ceny wciąż są przystępne a porcje duże. Jakość składników jest pierwszorzędna. A co tam dostaniemy? Libańskie specjały. Najczęściej wybieram tam pyszną Schawarmę (czyli duże kawałki mięsa pieczone na ruszcie) z hummusem (czyli przetartą ciecierzycą z pastą sezamową). Do tego dostajemy pyszne warzywa obficie polane pikantnym sosem mango i posypane nasionami granatu. Główne dania to właśnie Schawarma i falafel. Do nich wybieramy jeden z dodatków: wcześniej wspomniany hummus (naprawdę nie jadłam nigdzie lepszego!), metabel (przecier z oberżyny, również pyszny i nie tak zapychający jak hummus), ser halumi, grillowane warzywa lub domowe frytki. Wszystkie "talerze" są za 7 euro i jeszcze nigdy nie zjadłam rzadnego do końca. Schawarmę i falafel można też kupić w chlebku pita i przespacerować się z pyszną kanapką po urokliwym Prenzlauer Bergu. 

Z innych dań polecam przede wszystkim Babel Teller, czyli specjał lokalu. Teoretycznie jest on dla jednej osoby, ale spokojnie najedzą się nim dwie dziewczyny. Dostajemy wszystko po trochu: schawarma, hummus, metabel, kofta (pyszne miętowe kotleciki), sałatkę z pietruszki, pyszne zawijasy ze szpinakiem, których nazw nie znam, grillowane warzywa, ser halumi, sos z tahini oraz sos z mango (i pewnie coś o czym jeszcze zapomniałam...). 

Uwielbiam Babela za szybkość obsługi, urokliwych Libańczyków, którzy pokrzykują radośnie do gości, przedziwne obrazy i plakaty we wnętrzu, herbatkę z mięty, którą można pić do woli, świeże składniki i pewien smakołyk, dla którego warto przejechać pół miasta, a mianowicie przepyszny Mangoshake!




Babel Teller



*Kastanien Allee to jedna z tych fancy ulic na Prenzlauer Bergu, który ostatnio stał się siedzibą wszystkich alternatywnych i kreatywnych berlińczyków. Ceny czynszów są tam absurdalne, a ceny w knajpach powoli zaczynają mnie denerwować... Co zrobić?