Co za weekend! Ale... od początku.
Jak pewnie wiecie jestem świeżutką mężatką. W moim domu od wielu lat nie było dużej rodzinnej Wigilii Bożego Narodzenia, bo wielu babciom, dziadkom i ciociom się zmarło i zostaliśmy sami. Jednak od tego roku nasza rodzina znów stała się wielka, a to za sprawą małego bratanka oraz bratowej, no i oczywiście dzięki rodzinie mojego męża, która jest teraz także moją rodziną. Podczas wesela moi rodzicie zaproponowali, że to oni w tym roku pogospodarzą podczas świąt. No i stało się!
Pojechałam dzień przed weekendem do domu rodziców. Kiedy już uporałam się z myciem okien, praniem firanek i doprowadzeniem do błysku łazienek oraz mojego panieńskiego pokoju zabrałam się z mamą za klejenie pierogów. Szybka kalkulacja ile ich potrzebujemy, dobieranie składników, smażenie farszu, 2 kg mąki, lepienie ciasta, wyciskanie kółek szklanką do whiskey, napełnianie farszem, zaklejanie, mrożenie... I tak cały dzień.
Nie byłoby w tym może nic tragicznego, gdyby nie fakt, że dzień wcześniej wybrałam się na parapetówę. Degustacja domowych likierów nie służy mojej głowie. Mam nadzieję, że nikt nie zauważy, że pierogi wyszły nieco koślawe.
Obawiam się tej Wigilii. Nagle z trzech osób robi się dwanaście.
Martwię się o atmosferę, o zderzenie różnych obyczajów bożonarodzeniowych, różnych przyzwyczajeń kulinarnych. Nic chcę, żeby było sztucznie. Ale nie chcę też oddać się w szpony spontaniczności. Nie wiem, jak będzie z prezentami. Nie wiem czy będzie nam wolno wypić lampkę wina. Nie wiem czy powinny lecieć kolędy, a może lepiej piosenki świąteczne. Nie wiem czy zaprosić gości na godzinę 18 a może to za wcześnie? Czy wszyscy lubią jabłko w sałatce jarzynowej? Czy nie będzie drażnił fakt chanukowych ciasteczek? Nic nie wiem!