środa, 16 października 2013

Listy z Berlina: Czy to miasto da się kochać?

Właściwie od samego początku istnienia tego bloga dostaję wiadomości z tym pytaniem. Proszą mnie, abym podzieliła się moimi opiniami czy Berlin to dobre miejsce, aby wieść w nim swoje życie. Niektórzy może pamiętają mój wpis pełen żalu i złości, że Wedding to taka wylęgarnia zła i okropnych Turków.

Oczywiście teraz trochę się z tego podśmiewam, bo przecież koniec końców wylądowałam na tej dzielnicy. Mamy tu z mężem nasze gniazdko, bardzo się polubiliśmy z Weddingiem, jego atmosferą (niezwykle międzynarodową), jego parkami, które regularnie odwiedzamy. Jest tu mnóstwo małych knajpek, które serwują jedzenie z całego świata: chorwackie, tajskie, tureckie, bułgarskie, włoskie, koreańskie, indyjskie, a nawet polskie! Nie ma tu za to natrętnych turystów, doubel deckerów z napisami Berlin Tour, drożyzny, która panuje w wielu turystycznych dzielnicach Berlina. To jest dobre miejsce do codziennego, zwykłego życia.

A dlaczego mnie nie było? Jak to się ładnie w Polsce mówi: byłam zajęta innym projektem. Ale o tym później...

Oczywiście nie usprawiedliwia to mojej długiej nieobecności. Przyznam, że trochę straciłam serce do blogosfery i chyba musiałam od niej odpocząć, ale od tygodnia nieśmiało podglądam co się ostatnio dzieje u Truskawki i na paru innych blogach. I chyba postanowiłam wrócić.

Wracam do tematu: czy to miasto da się kochać? Naturalnie! W tej chwili nie wyobrażam sobie lepszego miejsca do życia. Zdaję sobie sprawę, że wiele zależy od tak zwanej życiowej sytuacji, ale wydaje mi się, że Berlin to świetne miejsce, aby owa "sytuacja życiowa" stawała się co raz lepsza. Ciekawa praca, innowatorski rynek pracy, wiele restauracji i knajpek, serwujących pyszne jedzenie, dobre drogi rowerowe, bezproblemowa komunikacja miejska, wspaniałe możliwości rozwoju w postaci wielu uczelni, kursów, szkół i pewnie innych instytucji, o których nawet nie mam pojęcia. No i przede wszystkim: ludzie! 

Berlin często stawia się jako wzór integracji. Coś w tym jest. Pomimo niezwykle różnorodnych kultur, religii, zwyczajów, świąt, pomimo różnic w poglądach i przekonaniach, pomimo wielu języków i nawet pomimo różnych smaków berlińczycy jakoś się dogadują. Nie wiem... może to te powietrze... :)

Takim oto krótkim listem wracam do Was z moją berlińską przygodą.


wtorek, 2 kwietnia 2013

Berlińskie zaklinanie wiosny: Berlin grilluje!

Wyglądam za okno i nie wierzę własnym oczom. Gruba warstwa chmur zasłania słońce, na chodnikach brudny śnieg, resztki żwiru i piasku na podwórku, rower zakryty folią smętnieje i czeka na wiosnę, nie chce się nic! Jedynie ciepłe wspomnienia przypominają mi, że w Berlinie może być zielono, przyjemnie, że można zrzucić grube płaszcze i wybrać się do parku.

Grillowanie to drugie imię Berlina, kiedy dni przestają być ponure, a temperatura nie zmusza do ciągłego popijania gorącej herbaty. Berlińczycy masowo wylegają na polany, skwery i do parków, ochoczo niosąc wielkie maszyny i malutkie jednorazowe grille oraz torby pełne smakołyków. Niemcy kładą nad rozgrzanym brykietem kiełbaski, Turcy szaszłyki warzywne i sery a Francuzi marynowane mięso. Wszyscy zgodnie popijają piwo, panowie z małymi grandma-trolley podjeżdżają do roześmianego towarzystwa, aby w specyficzny, acz grzeczny sposób zapytać, czy puste butelki są jeszcze potrzebne. Małe pieski wesoło podskakują między grillami w nadziei, że znajdą jakąś zapomnianą kiełbaskę.




My najczęściej grillujemy w Mauer Parku. To taka wolna strefa Berlina. Kiedyś ten trawnik rozdzielał Berlin Wschodni i Zachodni, jeszcze 25 lat temu kicały po nim jedynie berlińskie króliczki. Dziś, gdy tylko słońce wyjdzie zza chmurki wszyscy zajadają się grillowanymi specjałami. W Mauer Parku co niedzielę odbywa się  karaoke, najpopularniejszy berliński pchli targ, każdego ranka i wieczora można spotkać tu biegaczy, na murkach siedzą grupki młodych ludzi i piją piwo i palą trawkę, Francuzi grają w bule, ja najczęściej czytam książkę wystawiając twarz do słońca. To miejsce nie ma w sobie wiele urody, jednak bardzo je lubię i kojarzy mi się z moim najlepszym czasem w Berlinie.




Grillowanie to zawsze gorący temat wśród berlińczyków i w miejscowej prasie. Miasto co roku w jakimś miejscu wprowadza zakaz grillowania. Zawsze budzi to ogromne kontrowersje, sprzeciwy i protesty mieszkańców. Czasami pojawia się nowe miejsce na grillowej mapie Berlina, co budzi ogromną radość i zbiorowe grillowanie.

Naprawdę nie wiem ile jeszcze potrwa zima. Wciąż wymyślam inne metody na przywołanie cieplejszych dni. A Wy co robicie, żeby nie sczeznąć w tej zimowej atmosferze?

środa, 27 marca 2013

Ich liebe (nicht) Currywurst.

Pojechać do Berlina i nie spróbować Currywurst? To jakby w Poznaniu nie skosztować rogala świętomarcińskiego albo w Krakowie obwarzanka. (a co jest "warszawskie"?)

Nie jestem wielką fanką tej przekąski, ale jest ona berlińska do szpiku kości. Kiedy bywam na Charlottenburgu to mam szansę oglądać kolejki  (niemal jak do rzeźnika z czasów komuny) przed najsłynniejszym berlińskim barem serwującym ten specjał, a mianowicie przed Curry36. Jeśli kiedyś przyjdzie Wam wybrać się do Berlina to zapomnijcie o tym turystycznym miejscu! Kilka kroków dalej znajdziecie najlepszy Currywurst w Berlinie. W Wursterei kiełbaska zrobiona jest przez osobistego rzeźnika tego baru, a do każdej porcji dostajemy pajdkę chleba, który jest pyszny, co w Niemczech jest raczej rzadkością. Wursterei nie jest też tak bardzo "budowe" i "jarmarczne" jak inne bary tego typu. Eleganckie fartuchy kucharzy i szampan podawany do kiełbasek robią wrażenie! Co prawda naszą przekąskę zjemy z dobrze wszystkim znanej papierowej tacki, ale stoliki nie są plastikowe, a drewniane. No i mamy widok na najnowszy hotel Waldorf Astoria i dworzec Zoo. Pomimo ruchliwego i niezwykle turystycznego punktu to miejsce ma w sobie coś z elegancji.

Currywurst jadam niezwykle rzadko, najczęściej zimą. Z racji, że wiosna nas porzuciła polecam Wam na przedłużające się mrozy wizytę w Wursterei. 






http://www.wursterei.de/
Hardenbergerstr. 29
10623 Berlin

wtorek, 26 marca 2013

Dzień na opak!


Wczoraj był dzień na opak i zostałam zmuszona przez sytuację, aby opublikować tekst na temat, który zazwyczaj nie pojawia się na moim blogu. Dziś prawdziwa relacja z dnia na opak!

Spałam po drugiej stronie łóżka (polecam dla odmiany!), wymyłam zęby szczoteczką męża, zamiast owsianki na śniadaniowym stole pojawiła się pasta z wędzonego pstrąga (dobra zapowiedź nadchodzącej Wielkiej Nocy!), na obiad zamiast nędznych placków ziemniaczanych wjechał prawdziwy szwajcarski rösti,  ale mój dzień na opak zaczął się tak naprawdę w okolicach podwieczorku. Na opak zimie, śniegowi, mrozowi, zmarzniętemu nosowi, zimnym stópkom, grubym rękawiczkom i szalikom. Zrobiłam dwie rzeczy:

1. karmelizowane banany z pysznymi lodami Magnum o smaku wanilii z półpłynną czekoladą, rozkosz! (planuję wkrótce zrobić te, ale najpierw muszę zwolnić miejsce w mojej mikroskopijnej zamrażarce)

2. nic tak dobrze nie wpływa na zrobienie czegoś zimie na opak jak zaplanowanie wakacji. No właśnie, ale do wakacji jeszcze dobrych kilka miesięcy, więc postanowiłam im trochę pomóc i na długi weekend majowy (w Niemczech wypada tydzień po polskim) zarezerwowałam bilety do... Barcelony! Chyba nie ma bardziej wakacyjnego i słonecznego miejsca w Europie. A więc zimo! Wiedz, że twoje dni są już policzone.

Barcelona
EDIT: skorzystam z okazji i zapytam, czy ktoś może mi polecić coś poza Las Ramblas i wspaniałą Sagradą Familią w Barcelonie? Decyzja była spontaniczna i nie mam pojęcia co tam warto zobaczyć!

poniedziałek, 25 marca 2013

O nienawiści Witkowskiego do Niemców.

O ironio! Przeczytałam ten tekst w EuroCity i od razu chwyciłam za pióro, pardon, za komputer i o to co powstało. 

Michał Witkowski

Przede wszystkim dzielę to, co mówi Michał Witkowski przez 3. Albo nawet przez 4. Tak samo robię przy okazji felietonu „O nienawiści do Niemców”. Jakiś czas temu byłam na spotkaniu autorskim z pisarzem, na którym otwarcie się przyznał, że jest nałogowym kłamcą. Chyba pozostanę przy tej wersji.
Oczywiście każdy ma prawo nie lubić Niemców, choć w Polsce jest to stwierdzenie politycznie niepoprawne. Bo co by się stało, gdyby Michał Witkowski powiedział, że nienawidzi Farerów albo mieszkańców Burkina Faso? Każdy ma prawo nie lubić Niemców, pozornego ładu i porządku, który charakteryzuje ich kraj, dokładności z jaką pracują i protestanckiej karności. Może zdarzyć się, że nienawidzącym jest ekscentryczny polski pisarz, który eufemizmami „zniemczony Polak”, Oświęcim, „ćwierć-emigrant” gra na emocjach czytelników. 

Wydaje mi się, że problem polega na tym, że żyjąc w Polsce, w kraju, w którym  dobrze wykonana praca nie jest doceniana, gdzie wybitnymi charakterami się pogardza, gdzie niemal nikt nie widzi nic złego w wyrzucaniu petów i butelek przez okna pociągów, gdzie nie respektuje się czyjejś wolności, gdzie człowiek czytający książki uchodzi za „inteligenta” trudno jest zaakceptować fakt, że jest takie miejsce na tym świecie, gdzie ludzie dobrowolnie oddają pieniądze na fundacje literackie, aby te mogły zapraszać ekscentrycznych pisarzy, aby ci potem mogli pisać, że nienawidzą Niemców. Taka kolej rzeczy z tymi pisarzami, ale wydaje mi się, że Stasiuk w książce „Dojczland” pokusił się przynajmniej na nieco pogłębioną analizę Niemców. Zdanie z tej książki, które zapadło mi najbardziej w pamięć mówiło, że Niemcy to jedyny kraj na świecie, który byłby lepszy, gdyby wszyscy jego mieszkańcy wyjechali z niego na wakacje. Witkowski za to bezceremonialnie się rozprawia z sąsiadami, stwierdzając, że polubiłby ich gdyby byli głupi i źli. 

Michał Witkowski i Dorota Masłowska na spotkaniu autorskim w księgarni Buchbund w Berlinie.
 
Niemcy nie są ani głupi ani źli, do tego mówią po angielsku i (o zgrozo!) po niemiecku, co przyprawia Witkowskiego ciarki. Przyznam, że nie mogłam uwierzyć, że ktoś jawnie przyznaje się do tego, że nie zna języka obcego i przeszkadza mu, że inni są od niego bardziej sprawni językowo. Może w tym szaleństwie jest metoda, ale ja jej nie odnajduję i proponuję panu Witkowskiemu udanie się na kursy językowe i czytanie literatury w językach obcych. Panie Michale! Proszę zacząć od angielskiego, wszak to lingua franca XXI wieku, ale może warto by było pomyśleć nad nauką niemieckiego? Zaskakująca jest pewna rzecz. Zarówno Stasiuk i Witkowski nie odnaleźli się w Niemczech, gdzie ich książki są ochoczo tłumaczone i szeroko komentowane. Natomiast Jurij Andruchowycz czuje się tu jak ryba w wodzie i na swoich odczytach nie potrzebuje tłumacza. Po prostu nauczył się niemieckiego. Niezwykle zaskakujące, ale jakże skuteczne.


Michał Witkowski w Buchbund Berlin
Felieton Witkowskiego nie powinien powstać (albo przynajmniej nie powinien zostać opublikowany) choćby przez wzgląd na fakt, że od wielu lat kolejne wydawnictwa opłacają panu Witkowskiemu pobyty w Niemczech i znienawidzone odczyty z niemiecką publicznością.  A jeśli nie przeszkadza mu bycie opłacanym to może przez wzgląd na ciężką pracę tłumaczy, którzy od lat męczą się nad jego książkami. Po co tu  przyjeżdżał skoro tak bardzo mu się nie podoba?


czwartek, 21 marca 2013

Fińskie zaklinanie wiosny.

Pewnego lata udało mi się odwiedzić Finlandię. Dożeglowałam tam w czasie bałtyckich regat. To kraj, który fascynuje mnie od wczesnej młodości. Pamiętam jak prosiłam rodziców, o książki dotyczące historii tego kraju, wiele godzin szukałam w antykwariatach literatury fińskiej, godziny spędziłam czytając o kulturze i społeczeństwie tej nacji. No taka fascynacja... Dziś nie jestem już tak podekscytowana, a moja miłość nieco się rozrzedziła i rozlała na całą Skandynawię. Choć do tej pory kiedy widzę gdzieś biało-niebieską flagę lub widzę niepozorny napis Suomi* moje serce bije szybciej.

Tak stało się kiedy podczas krótkiej wizyty w Polsce weszłam do wszystkim dobrze znanej pewnej międzynarodowej sieci sklepów dyskontowych i znalazłam tam dżem ze słynnej moroszki. No właśnie. Słynnej? Moroszka to tzw. arktyczna malina, występuje głównie w chłodnym klimacie, dlatego jest tak popularna w Skandynawii. W Finlandii nazywa się ją lakka, robi się z niej dżemy i nalewki, natomiast w Norwegii i Szwecji całe rodziny mają "swoje miejsca", gdzie co roku latem zbierają do koszyków małe niepozorne owoce. Na surowo mają dość kwaśny smak, dlatego w obu tych krajach popularne jest jedzenie zmrożonej z cukrem moroszki, często na kruchym cieście. Czy to nie połączenie idealne?

Moroszka

Mój sposób na wprowadzenie nieco wiosny do kuchni to tarteletki z kremem, moroszką i borówkami. Za oknem zima, śnieg i mróz, za to na talerzu prawdziwe słońce.


Tarteletki Suomi 4 sztuki

Kruche ciasto:
250 g mąki
160 g zimnego masła
80 g cukru
jedno jajko

Wiosenne dodatki:
4 duże łyżki dżemu z moroszki
1 budyń śmietankowy
250 ml mleka
35 g masła
borówki

Do miski wrzucam mąkę, cukier puder i masło pokrojone w małe kostki i wszystko ciekam nożem, aż uzyskam formę zacierek. Wbijam jajko i zagniatam szybko ciasto, które trafia na godzinę do lodówki. Po godzinie umieszczam je między dwoma kawałkami folii spożywczej i rozwałkowuje. Foremki dokładnie wykładam ciastem, przykrywam papierem do pieczenia, na wierzch wysypuję suchą fasolę. Piekę w 190 st do uzyskania złotej barwy (ok. 20 minut).

W garnku podgrzewam 200 ml mleka, w 50 ml rozpuszczam budyń. Jeśli nie jest słodzony dodaję nieco cukru. Gdy budyń zacznie gęstnieć dodaję masło i zestawiam na bok szybko mieszając.

Na upieczonych i ostudzonych spodach moich tart układam łyżkę dżemu, na niego wyciskam krem budyniowy. Wierzch dekoruję borówkami, ale mogą to być oczywiście maliny czy truskawki. W najlepszym wypadku moroszki... 




*Suomi - Finladia w języku fińskim

wtorek, 19 marca 2013

Książki kucharskie i produkty uboczne.

Zainspirowana wpisem Ani z bloga Strawberries from Poland na temat jej półki z książkami kucharskimi postanowiłam podzielić się moimi nabytkami. Przyznam, że jestem uzależniona od wizyt w księgarniach i kupowania książek, jednak jeśli chodzi o te kucharskie jestem niezwykle wybiórcza i zwykle zanim zdecyduje się na zakup kilka razy się zastanawiam

Mija zima, (choć za oknem śnieg) więc zmieniam jadłospis, ale zanim to zrobię pokażę Wam książki i inne publikacje, które towarzyszyły mi  i inspirowały mnie przez ostatnie miesiące.

Przede wszystkim to prezent bożonarodzeniowy, czyli książka "Ekonomia. Gastronomia." autorstwa dwójki kucharzy Allegry McEvedy i Paula Merretta. Bałam się, że w książce znajdę "biedaprzepisy", które nie mają nic wspólnego z dobrą kuchnią. Jak bardzo się myliłam! Publikacja jest pełna inspirujących przepisów i kreatywnych sposobów na wykorzystanie podstawowych składników. Książka jest oszczędna w formie, wydana na matowym papierze, zdjęcia są bardzo spójne i ilustrują nie tylko przepisy, ale także wiele cennych porad autorów jak nie marnować jedzenia, co sprawia, że lektura nie jest nudna. Autorzy jak mantrę powtarzają, że ekonomia w kuchni zaczyna się od planu i rozsądnego robienia zakupów. Przyznam, że nie należę to impulsywnych zakupoholiczek, ale zdarzało mi się, że bezsensownie w mojej lodówce gniły jabłka czy cukinie, na które nie znajdowałam zastosowania w mojej kuchni. W książce nie spodobały mi się jedynie zbyt częste korzystanie z intensywnego w smaku (ale typowego dla Brytyjczyków, którymi są autorzy) sosu Worcestershire oraz przepisy na desery, a raczej ich małe zróżnicowanie. Ale może słodkości i ekonomia po prostu nie idą w parze?



Kolejną książką, która mnie zachwyciła tej zimy to wydana przez Ikea przepiękna publikacja "Fika". Wszyscy znamy giganta produkującego meble z prostego designu, skandynawskiej ascetycznej estetyki i nieskomplikowanego wzornictwa. Ta książka to kwintesencja "ikeowskiej" filozofii. Dostajemy 30 klasycznych szwedzkich przepisów (które znane są jednak w całej Skandynawii) na słodkie wypieki. Zachwyciły mnie przede wszystkim zdjęcia składników. Przyznam, że od dawna marzę o książce "Scandilicious" (właściwie nie wiem z jakiego powodu do tej pory nie znalazła się w moim zbiorze...), więc kiedy w sklepie IKEA Food zobaczyłam tę za niecałe 6 euro nie zastanawiałam się ani chwili. Uwielbiam skandynawskie wypieki np. semlor czy szafranowe bułeczki św. Łucji, a teraz mam je wszystkie w jednym miejscu!

Fika w Szwecji to nazwa popołudniowej przerwy na kawę i małe ciasteczko. No, może dwa...







Speisekarte to berliński przewodnik po restauracjach. Wydawany jest raz do roku i każdy berliński sybaryta musi go mieć. W magazynie znajdziemy ponad 1000 recenzji restauracji i knajpek, serwujących jedzenie, które są podzielone na 4 kategorie: śniadanie, obiad, kolacja i noc. W każdym dziale znajdziemy TOP 5, a oprócz recenzji do przeczytania jest wiele ciekawych artykułów np. o porannym życiu Berlina, o kulturze piekarniczej Berlina, o trendach w jedzeniu. Samo przeglądanie magazynu jest przyjemnością ze względu na piękne zdjęcia, nie wspominając o rzeczowych opisach. Na końcu jest mapka z najlepszymi restauracjami oraz bony zniżkowe do zrecenzowanych miejsc.



Kukbuk nr 1 był jedną z moich największych radości podczas wizyt w Polsce przed Bożym Narodzeniem. Bo o ile w Niemczech mogę bez końca przebierać w kulinarnych i lifestylowych magazynach o tyle w Polsce jest z tym kiepsko... Od wielu lat jest "Kuchnia", a potem długo długo nic. I Teraz pojawił się Kukbuk i Smak, z czego niezmiernie się cieszę. W pierwszym numerze moim absolutnym numerem jeden jest artykuł o lodowym cydrze. Jestem skończoną miłośniczką tego typu alkoholu i gdybym została alkoholiczką to upijałabym się cydrem. Najlepszy jest oczywiście wytrawny bretoński lub hiszpański, jednak nie gardzę nawet słodkimi niemieckimi. Cały magazyn jest niezwykle estetyczny i spójny, przynosi wiele nowych informacji, które są ciekawe dla kogoś, kto tematem kuchni się interesuje, ale myślę, że ze względu na piękne zdjęcia przypadnie też do gustu zupełnym nowicjuszom. Obecnie maltretuję już drugi numer, który jest jednak wiosenny...


No i na koniec łyżka dziegciu do tej beczki kulinarnego miodu. Moim największym rozczarowaniem okazała się książka Davida Lebovitza "Słodkie życie w Paryżu". Nie wiem czy nie podziałała na mnie magia Paryża czy może to wina bezpretensjonalnego stylu autora. Pomimo że Lebovitz od lat żyje w Europie (pochodzi z USA) jego naiwne historyjki (np. o remoncie mieszkania czy nauce francuskiego) sprawiały, że przerzucałam strony do kolejnych przepisów. One okazały się całkiem w porządku, szczególnie te cukierniczo-deserowe. Widać w nich amerykańskie i francuskie wpływy, które autor zgrabnie łączy (np. pieczona wieprzowina w glazurze z cukru trzcinowego i burbona). Spodziewałam się więcej porad od tak wybitnego kucharza, jednak miejsce w książce zostało wypełnione osobistymi historiami i ochami i achami nad targami we Francji. Do tej pory nie wiem czy to książka bardziej kulinarna czy bardziej fabularna. 


A teraz czekam na wiosnę, która powoli pojawia się w mojej kuchni. Odstawiłam już drożdżowe ciasta z cynamonem, ich miejsce zajęły owocowe tarteletki. W garnkach nie pojawiają się już gęste zupy, za to częściej grilluję warzywa i kurczaka, którą układam na świeżej sałacie. Tylko za oknem jeszcze ten śnieg...


środa, 20 lutego 2013

Co na obiad? Tydzień 22.



Poniedziałek: Kotleciki z ciecierzycy i kurczaka z domowymi frytkami w rozmrynie.
Wtorek: Quesadilla z nadzieniem z czerwonej fasoli, cebuli i pietruszki, szczodrze doprawiona pieprzem kajeńskim i czosnkiem. Uwaga! Niesamowicie sycące i niezwykle smaczne danie!
Środa: Spaghetti z sosem śmietanowo-jajecznym, świeżą pietruszką i pomidorkami koktajlowymi
Czwartek: Łosoś zapiekany w cieście francuskim, sałata.
Piątek: Krem brokułowy z parmezanem i grzankami z ciemnego chleba.
Sobota: Omlet Arnold Bennett
Niedziela: Ryż z czerwonym curry z warzywami i piersią z kurczaka.

PS. Na zdjeciu mala zapowiedz wpisu o Restaurant Day, ktory odbyl sie w niedziele.

niedziela, 17 lutego 2013

Schraders. Nieoczywisty berliński król.

W Berlinie są tysiące knajp, restauracji, barów i innych tworów, w których kupimy jedzenie. Nie ma dobrej metody na odnalezienie tej jedynej, ukochanej restauracji. Jednak kiedy już się ją odnajdzie nie można przestać o niej myśleć, o daniach, które w niej serwują, o jej wyglądzie i atmosferze, o miłych chwilach, które się tam spędziło i o rozmowach z przyjaciółmi, które się tam przeprowadziło.

Moją restauracją nr 1 w Berlinie okazał się Schraders. Jest to miejsce w mało wyjściowej, ale jednej z moich ulubionych dzielnic Wedding. Ciężko zdefiniować czym jest to miejsce. Drugim domem, restauracją, knajpą, kawiarnią, oaza, punktem spotkań z przyjaciółmi, ogródkiem piwnym, miejscem do świętowania... Na pewno nie jest to miejsce, o którym można łatwo zapomnieć. Ma niesamowitą kuchnię i jeszcze lepszą atmosferę. Trzy różne sale zapewniają różne przeżycia estetyczne, ale wciąż nie mogę się zdecydować, która jest moją ulubioną. Główna z przepięknymi oknami i orientalnymi stolikami, boczna ze zmieniającą się wystawą zdjęć i obrazów i ciepłymi kolorami czy "czerwony salon" z intymną atmosferą. Nie chce się wychodzić, nie chce się kończyć rozmów z przyjaciółmi, nie chce się oddawać talerza kelnerowi. 

W niedziele od 10 do 15 Schraders zaprasza na brunch. Jest to kulinarna podróż dookoła świata. Przez francuskie frykasy, egzotyczny ryż, staromodne placki, skandynawską rybę i pyszne słodkości. W ciągu tygodnia najlepiej przyjść wieczorem na jednego z wielu burgerów i popić piwem. Moim absolutnym hitem jest french burger (ser z niebieską pleśnią, soczysta wołowina, bekon, marmolada z pigwy, ogórek, sałata i sos holenderski), ale w ofercie jest jeszcze asia burger, getto burger (dla parwdziwych facetów w wersji xxl z trzema kawałkami mięsa!!). Czasami mąż zabiera mnie na zestaw pysznych finger foods, żeby poprawić mi humor po ciężkim dniu.

Mogłabym pisać o tym miejscu jeszcze przez kilka godzin, bo czuję się tam jak w drugim domu. Jeśli kiedyś przyjedziecie do Berlina i zapytacie mnie jaka jest najlepsza berlińska restauracja bez wahania odpowiem, że to Schraders!






Schraders
Malplaquetstr. 16b
13347 Berlin

czwartek, 14 lutego 2013

Walentynkowy bałagan.


Dziś rano obudziłam się tuż po 7.00. Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy na stoliku nocnym znalazłam bukiet przepięknych tulipanów. Mąż potajemnie wstał o nieprzyzwoitej godzinie i pobiegł do najbliższej kwiaciarni po moje ulubione kwiaty. Nic nie było wstanie popsuć mi dziś humoru. Ani banda nieprofesjonalnych współpracowników. Ani pochmurne niebo. Z uśmiechem przyklejonym do twarzy jeździłam rowerem po chłodnym Berlinie. 


Oczywiście ja też zaplanowałam niespodziankę dla mojego ukochanego męża. Oprócz smacznego obiadu (łosoś en croute), wieczornego piwka i podjadania tortilli w dipie serowym mam dla niego pyszne słodkości. To moja wariacja na temat deseru, który pochodzi z Anglii i ma już prawie 100 lat!

Eton mess (z balsamicznym twistem) dla zakochanych

100 g serka mascarpone
50 ml śmietanki kremówki 30%
20 g białych bez
200 g świeżych truskawek
kilka łyżek octu balsamicznego 
łyżka cukru trzcinowego

Truskawki myję i pozbawiam szypułek, kroję w ćwiartki i marynuję w occie balsamicznym i cukrze. Ubijam zimną śmietankę i dodaję do serka mascarpone. Mieszam z pokruszonymi bezami. Na dnie małych miseczek układam truskawki, odsączone z octu, a na wierzchu układam mieszaninę z serka i śmietanki. Akurat miałam w lodówce niesłodzony mus z malin, więc ochoczo udekorowałam nim wierz mojego eton mess. 







poniedziałek, 11 lutego 2013

Co na obiad? Tydzień 21.



Poniedziałek: Ryż biryani z fasolką, cukinią, papryką, cebulą i cykorią.
Wtorek: Ryż z warzywami, piklami z mango i udkiem kurczaka.
Środa: Po długim dniu pełnym jeżdżenia po mieście i pracy nie miałam nawet siły włączać kuchenki i zaglądać do lodówki. O 22 pizzaman zadzwonił do naszego domu i przyniósł wymarzoną kolację. Po raz kolejny przekonałam się, że czasami lepiej w ogóle nie jeść, niż jeść coś tak beznadziejnego...
Czwartek: Naleśniki z otrębami, a w środku nadzienie z liści szpinaku, parmezanu i białego serka.
Piątek: Kurczak z domowym pesto z tego przepisu. Niech żyją szybkie obiady Laury Vitale!!
Sobota: Szaszłyki u mamy małża. Wyskoczyliśmy na poranną przejażdżkę pociągiem do Szczecina, więc załapaliśmy się na pyszny obiad u teściowej.
Niedziela: Pyszny french burger w berlińskiej knajpce Schraders, o której więcej już w tym tygodniu!

PS. Pisałam ostatnio jak bardzo nie lubią mnie trzepaczki. Będąc w Ikei postanowiłam, że kupię od razu 2, kosztowały zaledwie 0,99 euro. Nie lubię kupowania tanich rzeczy, które szybko się psują, bo ich jakość jest kiepska, ale jeszcze bardziej nie lubię kupowania drogich rzeczy, które tak szybko się niszczą! Myślę, że następnym razem będę celowała w trzepaczkę rózgową KitchenAid.

wtorek, 5 lutego 2013

Ofiara własnej kuchni!

Jakiś czas temu przygotowywałam dla Was przepis na wyśmienite ciasto pomarańczowe z marmoladą z dzikich mirabelek. Jednak o mało co nie zostałam zabita przez własną trzepaczkę. Rozpacz była tym większa, że był to zakup dalece przemyślany (i co za tym idzie - drogi). Poprzednia trzepaczka też odmówiła posłuszeństwa i rozpadła się na moich oczach, jednak nie tak spektakularnie, więc tym razem postanowiłam zainwestować nieco pieniędzy. Na nic to, bo druty wystrzeliły niczym proca. Dziękowałam siłą nadprzyrodzonym, że nie dostałam w oko. 

Drogą dedukcji doszłam do wniosku, że idealnym rozwiązaniem dla mnie będzie trzepaczka niemetalowa. Ha! Tym razem nauczona na błędach zamówiłam w internecie nylonową (nie zardzewieje, nie wystrzeli), z dwuletnią gwarancją (zachowam paragon!) trzepaczkę rózgową. Cała w skowronkach (tylko ja potrafię się tak cieszyć z kuchennych utensyliów) otwieram paczkę a tam... połamana trzepaczka. Autentycznie, rozpłakałam się.




Czy ktoś może mi doradzić, jaką powinnam kupić trzepaczkę rózgową, abym po kilku miesiącach nie musiała się bać, że zostanę ukłuta metalowym prętem? Czy warto zainwestować w sprzęt kuchenny KitchenAid?

poniedziałek, 4 lutego 2013

Co na obiad? Tydzień 20.



Poniedziałek: Ryż z warzywami i kurczakiem w sosie słodko-kwaśnym. Przepis dostałam od pewnej Wietnamki. Chciałam w jej sklepiku taki właśnie sos nabyć, ona popatrzyła się na mnie ze skrzywioną miną i łamaną polszczyzną wyjaśniła tajniki przyrządzania sosu. Pół szklanki soku ananasowego, sam ananas, sos sojowy i ocet ryżowy (albo inny), imbir, odrobina pasty chili. Et voila!
Wtorek: Roszponka ze świeżymi warzywami w dresingu musztardowym, schab panierowany w parmezanie. Ewidentnie obiad dla męża.
Środa: Spaghetti z ragu di carne. W środę wieczorem gościłam zupełnie przez przypadek pewną miłą Włoszkę o imieniu Ilaria, z którą przez długi czas rozmawiałyśmy o włoskiej kuchni. Muszę się pochwalić, że skomplementowała mój sos. Co za wyróżnienie! Poproszę to na piśmie!
Czwartek: Zupa soczewicowa według przepisu Liski z bloga White Plate. Grillowany chleb razowy.
Piątek: Z koleżanką, która przyleciała do Berlina na konferencję o syntetycznej syntezie białek (?!) wybrałyśmy się na jej życzenie na najlepszy kebab w Berlinie. Ja typuję Mustafa Gemüse Kebab.
Sobota: I znów goście! Tym razem niespodziewanie odwiedzili mnie rodzice, więc postanowiłam zabrać ich na najlepsze burgery w mieście do knajpy Schraders. Ja raczyłam się Getto Burgerem a moja mama French Burgerem. Na pewno wybiorę się tam w najbliższym czasie i pojawi się pełna recenzja.
Niedziela: Dzień bez obiadu. Można czasami... 

środa, 30 stycznia 2013

Maultaschen Manufaktur

Pamiętam jak jako mała dziewczynka pojechała z rodzicami odwiedzić rodzinne strony mojego taty. Bardzo dużo z tej podróży zostało w mojej pamięci, jednak najbardziej jedzenie. Śniadania w pensjonacie, wienerschnitzel, pyszna szarlotka, zapach świeżych winogron. Co prawda było to we Frankoni, a Maultaschen, o których dziś mowa pochodzą ze Szwabii, ale pamiętam, jak jadłam je pierwszy raz. Mięsne nadzienie, zupełnie nie przypomina farszu w polskich pierogach, a nieco bardziej karaimskie kibinaje. Samo ciasto to zwykłe ciasto makaronowe, czyli mąka, woda, niektórzy dodają jajko. Rozwałkowuje się je bardzo cienko, aby Maultaschen nie były kleistą papką ciasta, a wspaniałą kieszonką z pysznym farszem.

Takie właśnie Maultaschen zjadłam ostatnio w berlińskiej restauracji Maultaschen Manufaktur w dzielnicy Tiergarten. Na talerzach pojawiły się dwa klasyczne wydania tej potrawy. Obie nafaszerowane mięsem wieprzowo-wołowym z dodatkiem warzyw, jedna podana w rosole, a druga z przepyszną sałatką ziemniaczaną (prawdziwa, niemiecka, octowa) oraz sałatką polaną wyjątkowo smacznym dresingiem. Na samą myśl o tych potrawach w ustach zbiera mi się ślinka. Na pewno pojawię się tam jeszcze nie raz!





Maultaschen Manufaktur
Lützowstraße 22 10785 Berlin

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Co na obiad? Tydzień 19




Poniedziałek: Warkocz z ciasta francuskiego, a w środku mięso z udka kurczaka, ajvar i warzywa.
Wtorek: Krem porowo-ziemniaczany, oczywiście porcja gratis na środowy lunch dla męża.
Środa: Spagetti carbonarra
Czwartek: Kotlety schabowe w parmezanowej panierce ze świeżą rukolą w sosie vinaigrette.
Piątek: Maultaschen, o których napiszę więcej w tym tygodniu. Czekajcie na wpis o tej pysznej potrawie kuchni szwabskiej!
Sobota: Ziemniaki i cebulka zapiekane z czosnkiem i rozmarynem, do tego łosoś i sałata ze świeżej rukoli, papryki, pomidorów i winoron.
Niedziela: Zupa cebulowa według tego przepisu.

sobota, 26 stycznia 2013

Kobieca logika. Kto ją zrozumie?

Sezon karnawałowy pełną parą. Dla wybrańców, bo mój czas od rana do wieczora wypełnia praca i nauka. Ale nie mam na co narzekać, bo wiedzie mi się doskonale. Sama na imprezy czasu nie mam, ale męża wysyłam, żeby się za naszą dwójkę wybawił.

Pan Am Lounge


Oddałam się wczoraj kilkunastominutowym przemyśleniom. Moja głowa oddaliła się nieco od problematyki zarządzania mediami, porzuciłam też na chwilę wykresy rozrzutu, więc jak to często w takich sytuacjach bywa popłynęłam ze strumieniem świadomości. W pokoju radio mruczy coś przyjemnego, a ja wymalowana, uczesana i ubrana w sukienkę stoję w kuchni nad koszulą męża i cieszę nosek zapachem prasowanej bawełny. Kto nie kocha zapachu parującej bawełny i gorącego żelazka? Nie jestem miłośniczką prasowania, ale czasami muszę sięgnąć po te narzędzie diabła. Koszula wyprasowana, sięgam po sweter i zaczynam się zastanawiać, po co ja właściwie to prasuje

No przecież! Chcę, aby mój mąż dobrze wyglądał!

No dobrze, ale z jakiego powodu?

To mój mąż, a mój mąż musi wyglądać dobrze.
Nawet z nim nie idę te na imprezę, więc to ktoś inny będzie cieszył oko jego wyprasowaną garderobą. A jeszcze zacznie się do niego jakaś biurowa lafirynda przystawiać! No i na co te całe prasowanie?

Nie puszczę go przecież na imprezę firmową w wygniecionym swetrze i przetartych jeansach!

Kobieto! Zazdrosna jestem i czerwona ze złości jak się za nim oglądają, a jeszcze sama dokładam do ognia. Im lepiej będzie wyglądał, tym więcej się za nim będzie oglądało!

Coś w tym jest. 

Ale chyba nie logika.

środa, 16 stycznia 2013

New Friends

Tak jak pisałam tu, tak zamierzam zrobić. Przynajmniej raz na dwa tygodnie odwiedzam ciekawe berlińskie restauracje lub knajpki, ale też w polskich miastach, w których bywam (Szczecin, Poznań, Gdańsk, Warszawa) i piszę Wam o nich moją osobistą opinię.

W zeszłym tygodniu spotkałam się z parą przyjaciół z Berlina, mieliśmy do obgadania nowy projekt, dlatego wybraliśmy spokojne miejsce z dobrym jedzeniem. Bar New Friends na Kreuzbergu deklaruje przy wejściu, że zjemy u nich kuchnię znad Mekongu. Zaglądam do Wikipedii i czytam, że Mekong przepływa przez Chiny, Birmę, Wietnam, Kambodżę, Tajlandię i Laos. Przyznam, że sprytnie to sobie wykoncypowali, bo to trochę jakby otworzyć restaurację z kuchnią znad Dunaju... Ale zostawmy geograficzne rozterki Dziewczyny bez matury.

Kuchnia czy znad Mekongu czy z berlińskiej ulicy smakowała zaskakująco dobrze! Skosztowałam zupy tom ka na bazie mleka kokosowego i pasty tom ka (imbir, trawa cytrynowa) z mnóstwem blanszowanych warzyw. Nie zdecydowałam się na przystawkę, ponieważ wiedziałam, że dania główne są naprawdę spore. Mogłam wybierać spośród różnorodnych baz (sos sojowy, sos czosnkowy, sos słodko-kwaśny), ale zdecydowałam się na sos mango (do wyboru ryż, makaron gryczany, makaron ryżowy) z kurczakiem w chrupiącej panierce. Moi współjedzący :) wybrali wegetariańską sałatkę z makaronem ryżowym oraz kurczaka z warzywami z makaronem sojowym. Wszystko było znakomicie doprawione, ładnie podane i niedrogie.

Na pewno wybiorę się tam ponownie!






New Friends
Kreuzberg, Berlin
Wranglerstr. 92