czwartek, 29 listopada 2012

A jesienią...

Październik minął. Nie wiem kiedy. Listopad minął, udało mi się chwycić go za nogi. Czas ucieka mi między palcami, nawet nie zauważyłam kiedy skończyło się lato, a zaczęła jesień. Boże Narodzenie tuż tuż. W kalendarzu zaczęłam zapisywać pomysły  na prezenty. Na szczęście mi ich nie brakuje. Nie czuję, żebym marnowała czas, bo wciąż robię coś ciekawego, nie nudzę się, zawsze staram się zjeść jeden pyszny i ciepły posiłek w ciągu dnia, więc chyba nie jest tak źle. Ale potrzebuję raz w tygodniu mieć dzień bez budzika. Czasami jest to niedziela, a czasami środa czy czwartek. Zawsze staram się znaleźć czas na małe przyjemności, które mnie inspirują. O niektórych z nich tutaj:


1. Film, który pojawił się niedawno na stronie Chanel. Ten, kto kocha styl Marylin tak jak ja pewnie podzieli mój zachwyt nad tym małym dziełem. Najśmieszniejsze jest to, że nie lubię tego zapachu... 

2. W berlińskim muzeum fotografii można oglądałam po raz drugi wystawę o jednym z większych fotografów naszych czasów, czyli o Helmucie Newtonie. Jego mieszkanie, plan zdjęciowy, ulubiony samochód, wszystkie wydawnictwa, film o jego pracy, wycinki z gazet, ulubione (także te niegrzeczne) gadżety, które później znalazły się na jego zdjęciach. To wszystko widziałam już kiedyś... Tym razem do Muzeum Fotografii (które wspierane jest przez fundację im. Helmuta Newtona) wybrałam się, aby podziwiać serię zdjęć z albumów White Woman, Sleeples Night i Big Nudes. Uwielbiam zdjęcia

Hemut Newton 'Veruschka'

3. Pisałam wam już wcześniej o moim pierwszym przeczytanym w życiu romansie. Ostatnio zdażyło się tak, że musiałam dużo podróżować pociągiem, a nie miałam, żadnej książki. W dworcowej księgarni kupiłam najgrubszą książkę, którą znalazłam na półce. A była to "Cukiernia pod Amorem" Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. Nie będę się rozpisywać nad fabułą. Powiem Wam tylko, że trylogię pochłonęłam szybciej niż ciepłą pizzę margaritę. Wszystkie części są dobrze napisane, książkę czyta się bez wysiłku i takich powieści właśnie szukam na długie podróże berlińskim metrem. Trylogia opowiada o przeplatających się losach trzech rodzin od powstania styczniowego, aż do zakończenia II wojny światowej. Mojej miłości do historii umiejscowionych na przełomie XIX i XX końca nie ma, dlatego przejdźcie od razu do punktu 4.

4. Downton Abbey to brytyjski mini serial. Skończyłam właśnie 3 serię i jestem niepocieszona. Uwielbiam okres w historii Europy tuż po rozpoczęciu XX wieku. Pierwsza seria tego serialu rozpoczyna się niedługo przed I wojną światową. W pałacu Downton Abbey oglądamy losy brytyjskiej arystokracji i jej służby. Wątki przeplatają się, o dziwo nie ma zbyt wiele romansu, więcej jest historii i polityki oraz problemów obyczajowych jak wyzwolenie kobiet. Uwielbiam ten serial za dbałość o szczegóły. Poszczególne odcinki kręcone są w oryginalnym pałacu, bohaterowie noszą na sobie doskonale wykonane stroje, mówią nienaganną angielszczyzną. Za każdym razem, gdy go oglądam czuję się jakbym obchodziła małe święto. Co do świąt: już nie mogę się doczekać odcinka specjalnego, który wyjdzie przed Bożym Narodzeniem.




5. Wciąż jeżdżę na moim rowerze i na razie pogoda sprzyja, więc nie zamierzam z niego zsiadać. Pamiętacie jak Wam opowiadałam, ze we wrześniu mój stary rower został brutalnie skradziony? Nie mogłam się z tym pogodzić, ponieważ zjeździłam na nim kawałek: Poznań, cały Bornholm, okoliczne lasy w mojej rodzinnej miejscowości, no i cały Berlin. Jednak żałoba nie mogła trwać zbyt długo, ponieważ potrzebowałam szybko nowego środka lokomocji. W Szczecinie kupiłam różową kolarzówkę szwedzkiej firmy Monark Crescent. Zmieniłam w nim kierownicę i siodełko i mam nowy miejski rower. Tym czasem chciałam Wam pokazać kilka inspirujących zdjęć dla rowerzystów (a chyba przede wszystkim dla rowerzystek!)



Mój ukochany rower Motobecane na Bornholmie.


6. Świąteczny nastrój na skandynawskich blogach: 






7. Coś z mojej działki , czyli krótki film mojego autorytetu w świecie translatoryki.

No to teraz czekam na święta!

poniedziałek, 26 listopada 2012

Co na obiad? Tydzień 15.

Chatka Babuni

W poprzedni weekend oddałam się rozmowom z mężem na temat tego, że gotuję za mało tradycyjnego jedzenia. Wysłuchałam litanii: kotlet schabowy, mielone, karkówka, krokiety, pierogi i tak dalej... W poniedziałek postanowiłam wyjść na przeciw oczekiwaniom mojego męża i na talerzu pojawiły się:

Poniedziałek: Krokiety nadziewane gotowaną piersią z kurczaka i warzywami z włoszczyzny. Panierowałam je w jajku i otrębach. Pycha!
Wtorek: Faszerowana papryka. Do środka trafiło mięso wołowe, ajvar i bakłażan.
Środa: Naleśniki i krokiety. A tak naprawdę to przez cały dzień prawie nic nie zjadłam. Czułam się okropnie i ledwo wyszłam z domu do pracy...
Czwartek: za to odbiłam sobie w czwartek. Popołudniu wsiadałam w Eurocity i pojechałam do Poznania odwiedzić moją ukochaną przyjaciółkę. Zabrała mnie do świetnej knajpy Chatka Babuni, w której zajadałyśmy się pierogami z pieca. Ja wybrałam pierogi Amsterdam z trzema serami (chedar, gouda i camembert) a moja przyjaciółka doskonałą Włoską Robotę z aromatycznymi pomidorami i sosem gorgonzola. Do tego piłyśmy pyszną domową lemoniadę z miętą.
Piątek: Wylądowałam z w cudownej miejscowości Wągrowiec, a raczej na jego obrzeżach w lesie. Z moją przyjaciółką grzałyśmy się przy kominku w jej rodzinnym domu. Gołąbki jej mamy byłyby cudem tego dnia, gdybyśmy nie pojechały do Wągrowca na pyszne pączki. Polecam wągrowiecką cukiernię Królewską i jej pączki z ajerkoniakiem.
Sobota: W sobotę wróciłyśmy do Poznania, aby świętować urodziny mojej przyjaciółki. Wróciłyśmy też do Chatki Babuni, ponieważ koniecznie chciałam, aby mój mąż zjadł kotleta schabowego. Chyba wiecie dlaczego... Mogę Wam go polecić z czystym sumieniem! Był wielki jak talerz, świetnie doprawiony, a do tego usmażony na smalcu. Czego chcieć więcej? (chyba, żeby nie miał tylu kalorii...) Tak samo polecam pierogi z pieca o sympatycznej nazwie Łośki, z kremowym nadzieniem i łososiem.
Niedziela: Po kilku godzinach w pociągu i całonocnej imprezie jedyne o czym myślałam to ciepła zupa miso i sushi.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Co na obiad? Tydzień 14.

Poniedziałek: Conchiglioni ze szpinakiem, kurczakiem i parmezanem. Szpinak zawsze doprawiam szczodrze czosnkiem i gałką muszkatołową.
Wtorek: Krem pomidorowy ze świeżą bazylią i kleksem jogurtu.
Środa: Po zakończonym evencie, który współorganizowałam nasz dyrektor szczodrze nas nakarmił ciepłą pizzą i postawił skrzynkę piwa, za które jako rowerzystka podziękowałam.
Czwartek: Kebab w drodze ze szkoły do pracy. Mówiąc szczerze to średni :/
Piątek: Krem z pora, którego porządną porcję zamroziłam i zamierzam nią obdarować męża w przyszłym tygodniu.
Sobota: Rosół z frykadelkami, cepelin, syrniczki w szczecińskiej restauracji Ukraineczka.
Jeśli miałabym komuś polecić dobrą kuchnię w Szczecinie to na pewno na jednym z pierwszych miejsc znalazłaby się Ukraineczka z wyśmienitą litewską i ukraińską kuchnią. Cepeliny przypominają mi o dziadku z Wilna, który gotował najlepsze. Moim ulubionym daniem są draniki z mięsem, ale trzeba poświęcić na ich zjedzenie dobre 40 minut, bo porcje są ogromne! Może kiedyś przygotuję subiektywny przewodnik po Szczecińskich restauracjach??
Niedziela: Chicken curry. Takie comfort food na niedzielę. A wieczorem powiesiłam lampki w kuchennym oknie, upiekłam cynamonowe bułeczki i zaparzyłam herbatę. Zrobiło się świątecznie. Mam ochotę siedzieć w łóżku cały dzień, czytać gazety i książki, przytulać się do męża i oglądać sikorki, które wyjadają orzeszki z mojego karmnika. Zima...



Wiecie, że do świąt zostało tylko 5 tygodni? Bardzo tęsknię za rodzinnym domem, za moją mamą, z którą spędzę długie godziny nad wigilijnymi potrawami, za tatą, z którym pewnie utknę w korku w drodze po choinkę. To będzie nasz czas, nadrobimy rozmowy, pouśmiechamy się do siebie, będziemy robić głośniej radio, z którego będzie rozbrzmiewać Trójka. Będziemy się zastanawiać czy Mikołaj w tym roku utrafił z prezentami i czy w drugi dzień świąt będziemy w stanie ruszyć się z domu nad morze...

niedziela, 18 listopada 2012

Kto raz nie tonął, ten nigdy się nie dowie.

Wszystko zaczęło się w wakacje w 1997 roku. Jako mała dziewczynka zostałam wysłana na obóz sportowy, na którym żeglarstwo odgrywało jedną z głównych ról. Chciałoby się powiedzieć, że wszystko się tam zaczęło i o mały włos a by się tam nie skończyło. Nasza trenerka okazała się "niedobrą panią", którą dziś nazwałabym po prostu suką, nienawidzącą dzieci. Dlaczego tacy ludzie imają się pracy, której nie znoszą? To pozostanie dla mnie tajemnicą do końca życia.

Jak każdy maluch zaczynałam od wywijania w małej mydelniczce z kawałkiem żagla, czyli w optymiście. Nie trwało to długo, bo żeglarstwo zaliczyłam do rzeczy, których nigdy robić nie zamierzam. Rosłam w nieświadomości, co tracę zajęta treningami pływackimi (a jednak nie odeszłam od wody!). Szło mi wyśmienicie, więc nie zaprzątałam sobie głowy innymi sportami, a już na pewno nie żeglarstwem. Aż do momentu kiedy jako nastolatka wyjechałam ze znajomymi nad jezioro na pojezierzu Drawskim. Okazało się, że mój serdeczny przyjaciel jest zapalonym żeglarzem i przedsięwziął sobie misję nauczenia nas zwrotów i innych manewrów. Oczywiście jak to młodzież... Wszyscy mieli w perspektywie dobrą zabawę raczej alkoholową niż żeglarską, więc zostaliśmy we dwójkę na Omedze. On mistrz i ja uczennica. I wtedy się zaczęło! Nagle okazało się, że żeglarstwo jest tym, czego mi brakowało! Wspaniałe hobby, które pozwala odizolować się od świata zewnętrznego, skupić się na pracy i nawet na małym jeziorze zapomnieć o troskach, które zostają na brzegu. Obchodziłam wtedy 15 urodziny. Kto by pomyślał, że trzy lata później spotkam mojego męża na najpiękniejszej łodzi, na jakiej kiedykolwiek pływałam?

s/y Dar Szczecina. Niepokonana jednostka.

Leżakowanie po pokonanych Biskajach. Oczywiście ujęcie z masztu.

Biskaje. 8 stopni w skali Beauforta.

Za sterami s/y Magnolia.
Do dziś jestem wdzięczna przyjacielowi, że wtajemniczył mnie w misteria żeglarskie. Kilka miesięcy później wyjechałam do szkoły w Niemczech, gdzie doskonaliłam sztukę żeglarstwa, a ukoronowanie tych starań nadeszło wraz z pierwszym miejscem na prestiżowych regatach szkół w Kiel na corocznym święcie żeglarstwa Kieler Woche. Poznałam tam wybitne środowisko żeglarzy, którzy kochają drewniane łodzie, traktują żeglarstwo jak sposób na spędzanie wolnego czasu i stawiają je ponad każdym innym hobby. Pracowałam w firmie, która wydaje mapy żeglarskie. Trafiłam tam, ponieważ w szkole żeglowałam z synem właścicieli tej firmy. Czasami braliśmy od nich cudowny niemal 20 metrowy jacht z 1939 roku i wypływaliśmy na Bałtyk Zachodni i oba Bełty (Mały i Duży). Przygody nie było końca, do momentu, gdy trafiliśmy na słynną bałtycką krótką i niebezpieczną falę. Stary, po ponad 40 letni maszt nie wytrzymał napięcia, szkwał nadmuchał żagiel i po kilku sekundach już musieliśmy wzywać pomoc dramatycznym MAYDAY MAYDAY MAYDAY. Do końca życia nie zapomnę chwil spędzonych w tratwie ratunkowej na wysokiej fali. Oczekiwanie na SAR, czyli ratowników morskich zdawało się trwać długie godziny. Później się okazało, że było to jedynie 55 minut. Kiedy dotarliśmy na brzeg i okazało się, że nikomu z nas nic nie jest i nawet udało się przyholować łódź miałam chwilę zwątpienia. Przez godzinę, może dwie wydawało mi się, że nigdy więcej nie wsiądę na pokład. Jednaj już kolejnego dnia siedziałam za sterem nieszczęsnej łodzi i prowadziłam ją do stoczni. Jak widać żeglarstwo wciąż jest mą pasją.

Pierwszy rejs pod polską banderą


Po powrocie do Polski trafiłam do klubu żeglarskiego prowadzonego przez harcerzy i łut szczęścia oraz czysty przypadek spowodowały, że znalazłam w regionalnej prasie ogłoszenie, w którym szukano członków reprezentacji miasta w regatach The Tall Ships Races. Namawiana przez tatę wysłałam zgłoszenie i... dostałam się! Po raz pierwszy w życiu miałam płynąć pod polską banderą! I właściwie w tym momencie zaczyna się kolejna historia. Moja i mojego męża. Ale o niej w kolejnym wpisie...

Pierwszy wspólny rejs...



poniedziałek, 12 listopada 2012

Co na obiad? Tydzień 13.

Poniedziałek: O zgrozo, ale śniadanie było moim obiadem. Ot, dzień w drodze. Przynajmniej śniadanie było dobre, bo zjedzone w Public Cafe w Szczecinie. Jedno z nielicznych miejsc w moim rodzinnym mieście, które mogę polecić z czystym sercem. Choć muszę przyznać, że zauważyłam ostatnio w Polsce jakieś dziwne zjawisko, które roboczo nazywam "lans na napój". Ludzie kupują za niewyobrażalne ceny Club Mate i Afri Colę, którymi później obnoszą się "na mieście", podczas gdy w Berlinie butelka Club Mate w sklepie kosztuje nie więcej niż 1 euro... Dziwne.
Wtorek: Comfort food po szalonym tygodniu należał mi się jak nic! A więc moje ukochane spaghetti bolognese z dużą ilością parmegiano regiano... A na deser creme brulee.
Środa: Szybka sałatka z roszponki, piersi z kurczaka, świeżych warzyw i grzanek z dressingiem a la Sylt.
Czwartek: Buritto w uniwersyteckiej mensie, ale lepiej przemilczę tę kulinarną pomyłkę. Na szczęście wieczorem zrobiliśmy sobie pieczone ziemniaki z cebulą i papryką i pysznym sosem majonezowym.
Piątek: Łosoś w sosie musztardowym, ryż basmati i roszponka z warzywami i octem balsamicznym.
Sobota: Gulasz wołowy wg przepisu mamy :) Czyli obsmażone z cebulą kawałki wołowiny wrzucam do bulionu z liściem laurowym, suszonymi podgrzybkami i zielem angielskim. Gotuję ok. 2 godziny, w międzyczasie dodaję odrobinę wina wytrawnego i passaty pomidorowej. Pycha! Podaję z kaszą jaglaną i marchewką z chrzanem.
Niedziela: Byliśmy na imprezie i wróciliśmy do domu o tak nieprzyzwoitej godzinie, że aż trudno mi uwierzyć! (5.30 rano, w Berlinie metro pełne), a więc nic dziwnego, że w niedzielę o 14 leżę jeszcze w łóżku i zamawiam pizzę Chicken BBQ z mozarellą zapiekaną w brzegach ciasta.

PS. Od dwóch tygodni nieskutecznie zmuszam się do upieczenia drożdżówki wg mojego ulubionego przepisu Niezapominajki. Mam nadzieję, ze te wyznanie na blogu spowoduje, że w tym tygodniu po prostu to zrobię... Chodzi za mną te ciasto i chodzi...

sobota, 10 listopada 2012

Jestę żonę*

"Wiesz kochana, bo ty już na innym poziomie jesteś..." Słyszę te zdanie od jakichś 20 lat.

Wychowałam się w domu pełnym niezrozumiałych i skomplikowanych zdań, jako dziecko uczyłam się czytać z kodeksów mojej mamy, jako kilkulatka potrafiłam okręcić sobie wokół palca współpracowników mojego taty, zawsze kazałam mojej mamie czesać sobie warkocza, a zimą chodziłam w płaszczykach i skórzanych bucikach. Czasami miałam wrażenie, że jestem z innego świata. Godziny spędzone w gabinecie mojej mamy lub z tatą na służbie, długie dnie u moich babć czy koleżanek mojej mamy, które się mną na zmianę opiekowały spowodowały, że zawsze wydawało mi się, że jestem starsza niż naprawdę byłam. Moi rodzice nie są tak naprawdę wiele starsi ode mnie. Częściej myślę o nich jak o najdroższych przyjaciołach, mnie jak o zwierzchnikach mojego życia. Dzięki temu nigdy nie czułam się skrępowana kontaktem z dorosłymi. W pierwszej klasie podstawówki zaczęłam gotować moim rodzicom obiady, jako dziesięciolatka sama jeździłam pociągami po Polsce, nie potrzebowałam opieki, bo doskonale radziłam sobie sama ze sobą.

Kiedy zaczynałam liceum nie w głowie mi była nauka i przesiadywanie w szkole. Jedyny przedmiot, który naprawdę lubiłam to język polski. Zawsze lubiłam uczyć się o literaturze, zawsze czytałam książki stosami, zawsze lubiłam pisać. Niestety kończyłam profil medyczny, więc tego polskiego było w moim wypadku jak kot napłakał. Kiedy byłam nastolatką angażowałam się we wszystko tylko nie w szkołę, ponieważ nie znosiłam ludzi, z którymi przyszło mi się tam uczyć. Wyjazd do Niemiec w 10 klasie gimnazjum (czyli pierwszej klasie polskiego liceum) nie za wiele zmienił. Po powrocie znalazłam sobie teatr, w który wsiąkłam i młodzieżówkę jednej z partii, w której mocno się udzielałam, polubiłam się z wieloma osobami, którzy do niej należeli. Jako piętnastolatka robiłam wszystko to, co w tym czasie powinni robić dwudziestolatkowie.

Tuż przed moimi 18. urodzinami związałam się z moim obecnym mężem. Ostatnia klasa liceum była wyzwoleniem. Mój mąż jest ode mnie starszy, pokochałam jego przyjaciół od pierwszego wejrzenia. Może dlatego, że byli z zupełnie innego świata, może dlatego, że byli starsi. Ja właśnie miałam podjąć najważniejszą decyzję w moim życiu, oni właśnie kończyli studia (prawo, medycyna, ekonomia...). 

Kiedy zaczęłam studia nie potrafiłam się na nich odnaleźć. Mój tydzień istniał tylko z powodu weekendu, kiedy mogłam pojechać do mojego rodzinnego miasta, spotkać się z przyjaciółmi, rodziną, no i oczywiście z moim ówczesnym chłopakiem, który właśnie pisał swoją pracę magisterską. Czasami odwiedzał mnie w mieście, gdzie studiowałam. Na drugim roku wszystko miało się zmienić, bo mój już wtedy świeżo upieczony narzeczony wyprowadził się ze mną, jednak po kilku lukrowanych miesiącach wspólnego życia on dostał propozycję pracy w Berlinie i jej nie odrzucił. Moje życie odbywało się w trójkącie Poznań-Berlin-Szczein. W jednym mieście studiowałam, w drugim miałam narzeczonego, a w trzecim rodzinę. Między podróże wciskałam imprezy ze znajomymi ze studiów, z którymi w końcu udało mi się znaleźć wspólny język.

Niedawno zaczęłam nowe studia, trafiłam na grupę młodych osób, których nie potrafię przestać oceniać. Czy to przez to, że uważam się od nich lepsza? Nie. To chyba przez to, że jestem starsza, na wszystko patrzę z innej perspektywy. Jestem na innym poziomie. Nie mam czasu ani ochoty na studenckie plotki, bo mam o czym myśleć i czym się zajmować. W końcu jestę żonę! Praca, pranie, obiad, nauka, trochę bloga, ktoś musi posprzątać, trzeba zaplanować listę zakupów na święta, ułożyć grafik... A tu nagle mam się zająć obgadaniem beznadziejnego płaszcza tej i krzywym nosem tego. Aaaa!!!

Przyjaciółka ze studiów w Polsce odwiedziła mnie ostatnio w Berlinie. Rozmawiałyśmy o początkach naszej znajomości i muszę przyznać, że nie zaskoczyły mnie jej słowa, kiedy powiedziała, że ja od początku byłam na innym poziomie, z narzeczonym, z innym wyobrażeniem życia, nigdy nie bywałam na studenckich popijawach, bo w tym czasie czytałam niekończącą się stertę książek lub rozmawiałam z moim ukochanym. Co tu dużo mówić. Nikt mnie nie lubił.

W liceum byłam często wyśmiewana. Za to jak wyglądam, za to, że mam inne zdanie, którego najczęściej nikt nie rozumiał. Na studiach byłam obgadywana. Za to, że z nikim nie rozmawiam, że się wywyższam, za to, że nie chodzę na imprezy. W tych wszystkich oskarżeniach jest ziarenko prawdy, jednak ja po prostu od zawsze byłam na innym poziomie...

Jestę żonę...

*oryginalny zapis zdania, które wypowiedziała moja serdeczna przyjaciółka

wtorek, 6 listopada 2012

Co na obiad? Tydzień 12.

Tygodnie mijają tak szybko!!! Ostatni należał do tych, które nazywam 24/7. Przez cały tydzień było coś do roboty. Nie miałam chwili, żeby usiąść przy blogu i napisać Wam o cudownej restauracji, którą okryłam razem z mężem, ale w tym tygodniu wszystko nadrobię. Słowo Bloggera!

Poniedziałek: Makaron spaghetti z sosem śmietanowym i grillowanym bakłażanem.
Wtorek: Kuskus z kurczakiem, słodkim groszkiem i kwaskowatymi pomidorkami koktajlowymi, które wcześniej podsmażyłam na oleju, aby wydobyć z nich cały smak.
Środa: Krem z pora dla trzech... Odwiedziła mnie moja serdeczna przyjaciółka z czasu studiów w Polsce. Taka zupa jest łatwa w przygotowaniu i łatwo zwiększyć ilość składników, aby najadły się trzy osoby.
Czwartek: Razem z przyjaciółką i moim mężem wybraliśmy się na sushi do mojej ulubionej knajpki, o której już Wam wspominałam tu.
Piątek: Ponieważ obiecałam mojej przyjaciółce najlepszy (moim zdaniem) kebab w Berlinie wybraliśmy się do niepozornej budki w okolicach Hackescher Markt, czyli do Mustafa Gemüse Kebab. Okazuje się, że nie tylko ja uważam go za doskonały!
Sobota: Od rana nie miałam czasu nic zjeść! Najpierw zajęcia z moimi uczniami, potem szaleńcza pogoń za pociągiem do Szczecina, potem monotonna jazda. W końcu przyjechałam do rodzinnego miasta i ukochana mama zabrała mnie na pyszny obiad do naleśnikarni na pl. Zgody. Jeśli ktoś z Was wybiera się do Szczecina to polecam te miejsce.
Niedziela: Już dawno nie miałam okazji na zjedzenie domowego obiadku z rodzicami i mężem oraz z moim ukochanym psem, który zawsze leży pod stołem w jadalni kiedy jemy :-) Mama przygotowała dla nas sos z szynki, piure ziemniaczane i marchewkę w chrzanie oraz mizerię na wspomnienie lata. 

Co zrobić, żeby te tygodnie nie leciały tak szybko??